Бесплатно

Hrabia Monte Christo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Dotarłem do drzwi na dole; o ścianę, na zewnątrz, oparta była łopata. Wziąłem ze sobą ślepą latarnię; zatrzymałem się na środku trawnika, zapaliłem ją i ruszyłem dalej.

Kończył się listopad; zieleń znikła, drzewa były już tylko szkieletami o długich kościstych ramionach; pod nogami zgrzytał piasek i szeleściły zeschłe liście.

Lęk tak mocno ściskał mi serce, że gdy zbliżyłem się do kępy drzew, wyjąłem pistolet i odciągnąłem kurki. Zdawało mi się, że zza gałęzi wychyla się twarz Korsykanina.

Oświetliłem drzewa latarnią – nikogo tam nie było. Rozejrzałem się – byłem sam; nic nie przerywało nocnej ciszy, tylko sowa pokrzykiwała piskliwie i ponuro, jakby wzywała nocne mary.

Przywiązałem latarnię do rozwidlonej gałęzi, którą pamiętałem jeszcze sprzed roku, w tym samym miejscu; gdzie wykopałem dół.

Przez lato wyrosła tu gęsta trawa, a choć nadeszła jesień, nikt jej nie skosił. Ale w jednym miejscu rosła rzadziej – i to przyciągnęło moją uwagę; oczywiście, grób był tutaj.

Zabrałem się do dzieła.

Nadeszła godzina, na którą czekałem rok!

Pracowałem, sondowałem trawnik łopatą, nie omijając ani jednego kawałka ziemi, sądząc, że wyczuwam opór – i nic! A przecież wykopałem dół dwukrotnie większy niż ten sprzed roku. Pomyślałem, że się pomyliłem; rozejrzałem się i przyjrzałem się drzewom, próbując odnaleźć jakieś szczegóły, które rzuciły mi się wtedy w oczy.

Wśród nagich gałęzi poświstywał zimny północny wiatr, a mimo to z czoła spływał mi pot. Przypomniałem sobie, że gdy otrzymałem cios, udeptywałem właśnie grób; a depcząc ziemię, opierałem się o hebanowiec; za mną stał sztuczny głaz, służący za ławkę; gdy bowiem upadłem, puściłem drzewo i moja ręka otarła się o kamień, czułem jeszcze jego chłód. Po prawej miałem hebanowiec, za mną był głaz; położyłem się więc w takiej samej pozycji, jak wtedy, po czym podniosłem się i znów zabrałem się do kopania i poszerzania dołu. I nic! Kuferka nie było!

– Nie było? – wyszeptała pani Danglars zdławionym przez trwogę głosem.

– Nie myśl, pani, że poprzestałem na tej próbie – ciągnął Villefort. – Skopałem ziemię wszędzie pod drzewami. Pomyślałem, że morderca odkopał skrzynkę, sądząc, że jest tam skarb, a kiedy ujrzał, że tak nie jest, zakopał ją gdzie indziej. Ale nic nie znalazłem. Potem przyszło mi do głowy, że nie zachowywał aż takiej ostrożności i po prostu cisnął ją w jakiś kąt. Ale by sprawdzić tę hipotezę, musiałem poczekać, aż nastanie dzień. Wróciłem więc do pokoju i czekałem. Nastał ranek, a ja zszedłem znowu. Najpierw poszedłem pod drzewa, mając nadzieję, że znajdę ślady, których nie zauważyłem w ciemności. Zorałem ziemię na powierzchni dwudziestu stóp kwadratowych, a na głębokość dwóch. Zapewne wyrobnikowi ledwo starczyłoby dnia, aby zrobić to, co ja uczyniłem w godzinę. I nic nie znalazłem.

Zacząłem więc szukać kuferka po całym ogrodzie. Morderca rzuciłby go najprawdopodobniej przy alejce prowadzącej do furtki; ale i te poszukiwania okazały się daremne. Ze ściśniętym sercem wróciłem do kępy drzew; nie miałem już żadnej nadziei.

– O! – zawołała pani Danglars – przecież można było oszaleć!

– Przez chwilę myślałem, że tak się stanie, ale nie spotkało mnie to szczęście. Zebrałem wszystkie moje siły i głowa zaczęła mi pracować; spytałem sam siebie: „po co ten człowiek miałby zabierać ze sobą trupka?”.

– Ależ sam powiedziałeś: aby mieć dowód!

– E, nie! Nie mogło o to chodzić. Nikt by przez rok nie trzymał u siebie trupa! Pokazuje się go prokuratorowi i składa zeznanie. A nic takiego się nie wydarzyło.

– Czyli?… – zapytała, dygocząc, Herminia.

– Czyli stało się coś znacznie gorszego, dla nas dużo bardziej fatalnego i strasznego: dziecko musiało jeszcze żyć, a morderca je uratował.

Pani Danglars krzyknęła okropnie i chwyciła Villeforta za ręce:

– Moje dziecko żyło! – zawołała. – Pogrzebałeś pan żywcem moje dziecko! Nie byłeś pewien, czy zmarło i pogrzebałeś je! Ach!…

Zerwała się, zacisnęła swoje kruche palce wokół przegubów jego dłoni i stała tak przed prokuratorem, niemal mu grożąc.

– Czy ja wiem?… Tak tylko powiedziałem, może było inaczej… – odparł Villefort, a patrzył tak nieprzytomnie, jakby ten człowiek, tak potężny, był o krok od szaleństwa albo jakiegoś desperackiego czynu.

– O moje dziecko, moje biedne dziecko! – zawołała baronowa, opadając na krzesło i tłumiąc szloch w chusteczce.

Villefort tymczasem przyszedł do siebie; pojął, iż aby odwrócić burzę wypływającą z uczuć macierzyńskich, która zbierała mu się nad głową, musi sprawić, aby panią Danglars przejęła ta sama trwoga, którą odczuwał on sam.

– Rozumiesz pani, że jeżeli rzeczywiście tak jest – odezwał się, wstając z fotela i podchodząc do baronowej, aby słychać było jego szept – jeżeli tak jest, to jesteśmy zgubieni. Dziecko żyje i ktoś o tym wie, ktoś zna naszą tajemnicę. A skoro Monte Christo mówi przy nas, że wykopał dziecko, którego tam nie było, to Monte Christo zna naszą tajemnicę.

– O Boże! Boże sprawiedliwy! Boże pomsty! – szepnęła pani Danglars.

Villefort zgrzytnął zębami.

– Ale to dziecko, co się stało z tym dzieckiem? – powtarzała z uporem matka.

– Ileż ja się go naszukałem! – odpowiedział Villefort, załamując ręce. – Ile razy przyzywałem je w długie, bezsenne noce! Ile razy marzyłem o królewskich bogactwach, aby móc kupić milion tajemnic od miliona ludzi i wśród nich znaleźć tę jedną! Wreszcie, pewnego dnia, gdy chwyciłem łopatę po raz setny, zastanowiłem się też po raz setny, co ten Korsykanin mógł zrobić z dzieckiem? Niemowlę to kłopot dla kogoś, kto ucieka. Może widząc, że jeszcze żyje, rzucił je do rzeki.

– O, niemożliwe! – krzyknęła pani Danglars. – Można zabić z zemsty, ale nikt z zimną krwią nie utopi dziecka!

– A może – ciągnął Villefort – oddał je do domu podrzutków.

– O, tak, tak!… Moje dziecko jest tam!

– Pobiegłem do przytułku i dowiedziałem się, że owej nocy, 20 września, podrzucono do koła niemowlę; owinięte było w pieluszkę z delikatnej tkaniny, przedartą umyślnie na dwie części. Na tym kawałku pieluszki była połowa korony baronowskiej i litera H.

– Tak, to samo! Cała moja bielizna była tak oznaczona. Nargonne był baronem, a ja mam na imię Herminia. Dzięki ci, Boże! Moje dziecko nie umarło przy porodzie!

– Nie, nie umarło.

– I pan mi to mówisz i nie boisz się, że umrę z radości? Gdzież ono? Gdzież jest moje dziecko?

Villefort wzruszył ramionami.

– Skąd mam wiedzieć? Myślisz pani, że gdybym wiedział, kazałbym ci przechodzić przez te wszystkie stadia napięcia, jak to czyni dramaturg lub powieściopisarz? Niestety, nie wiem… Pół roku po fakcie zjawiła się jakaś kobieta z drugą połową pieluszki. Dostarczyła wszystkich dowodów, jakich wymaga prawo i oddano jej dziecko.

– Ale trzeba było się dowiedzieć, kto ona, poszukać jej!

– A jak pani myślisz, co zrobiłem? Pod przykrywką śledztwa rozesłałem na wszystkie strony najlepszych agentów, o najczulszym węchu. Odkryliśmy, że zawędrowała do Châlon, ale w Châlon ślad po niej zaginął.

– Zaginął?

– Tak, zaginął na zawsze.

Pani Danglars słuchała tej opowieści zalewając się łzami.

– I to wszystko? – rzekła. – Na tym pan poprzestałeś?

– O nie, nigdy nie przestałem poszukiwać i wywiadywać się. Zaniedbałem to nieco jakieś trzy lata temu. Teraz jednak rozpocznę na nowo z jeszcze większą wytrwałością i zawziętością. I wie pani? Uda mi się, bo już nie tylko sumienie nie daje mi spokoju, ale i strach.

– Ależ hrabia Monte Christo nic o tym nie wie, bo przecież nie starałby się być z nami w tak dobrych stosunkach.

– O, złość sięga głęboko do serca ludzkiego, głębiej niż dobroć Boga. Czyś pani zauważyła, jak ten człowiek patrzył, gdy nam to opowiadał?

– Nie.

– Ale chyba czasem przyglądałaś mu się baczniej?

– No tak. To dziwak, i tyle. Tylko jedno mnie uderzyło: podczas tej wspaniałej uczty, jaką dla nas wydał, sam nie tknął niczego, nie skosztował żadnej potrawy.

– Tak, tak! I ja to zauważyłem. Gdybym wiedział to, co teraz, też bym niczego nie tknął, myślałbym, że chce nas otruć.

– I byłbyś się pan pomylił, jak sam widzisz.

– No tak, ale niech mi pani wierzy, ten człowiek ma inne zamiary. Dlatego chciałem się z panią widzieć, dlatego poprosiłem o rozmowę, dlatego chciałem panią ostrzec przed wszystkimi, ale przede wszystkim przed nim. Powiedz mi, pani – i Villefort spojrzał na nią tak przenikliwie, jak nigdy – czyś nigdy nie mówiła nikomu o naszym związku?

– Nigdy i nikomu.

– Rozumiesz, pani – rzekł serdecznie – że kiedy mówię „nikomu”, proszę mi darować tę natarczywość, to znaczy „nigdy nikomu na świecie”, czy tak?

– Och! Tak, tak, rozumiem bardzo dobrze – odparła baronowa, oblewając się rumieńcem. – Nigdy, przysięgam.

– Nie zapisujesz sobie aby wieczorem, co się działo w danym dniu? Nie prowadzisz pani diariusza?

– Niestety nie! Życie moje upływa na ulotnych głupstwach; ja sama o nich zapominam.

– A nie mówisz pani czasem przez sen?

– Śpię jak dziecko. Już nie pamiętasz?

Na twarz baronowej wystąpił purpurowy rumieniec, policzki Villeforta powlekły się bladością.

– To prawda… – przyznał tak cicho, że ledwie było słychać.

– A więc co teraz? – spytała baronowa.

– Teraz już wiem, co mam robić – odpowiedział Villefort. – Nim minie tydzień, będę wiedział, kim jest pan de Monte Christo, skąd się wziął, jakie ma zamiary, i dlaczego mówi przed nami o dzieciach wykopywanych w jego ogrodzie.

Villefort wypowiedział te słowa takim tonem, że gdyby słyszał je hrabia, przejęłyby go dreszczem.

Uścisnął rękę baronowej, choć ta podała mu ją z ociąganiem i odprowadził ją z szacunkiem do drzwi.

67. Bal letni

Tego samego dnia, prawie o tej samej porze, gdy pani Danglars naradzała się z prokuratorem, podróżny kocz zajechał na dziedziniec domu nr 27 przy ulicy Helderskiej.

 

Drzwiczki się otwarły, wysiadła pani de Morcerf, opierając się na ramieniu syna.

Odprowadziwszy matkę do jej pokojów, Albert zamówił sobie kąpiel, każąc jednocześnie przygotować konie; przebrał się i pojechał na Pola Elizejskie do hrabiego de Monte Christo.

Hrabia powitał go swoim zwykłym uśmiechem.

Dziwna rzecz: w znajomości z hrabią nie można było posunąć się ani kroku dalej poza pewną granicę. Ci, którzy chcieli sforsować wejście do jego serca, jeśli wolno nam użyć takiego wyrażenia, napotykali na ścianę nie do przebycia.

Morcerf, który biegł ku niemu z otwartymi ramionami, opuścił je nagle i mimo przyjaznego uśmiechu u hrabiego zaledwie ośmielił mu się podać dłoń.

A Monte Christo jak zwykle jej dotknął, ale jej nie uścisnął.

– No to jestem, kochany hrabio.

– Cieszę się bardzo.

– Przyjechałem godzinę temu.

– Z Dieppe?

– Z Tréport. I odwiedzam pana jako pierwszego.

– To niezmiernie miło z pana strony – odrzekł Monte Christo takim tonem, jakby mówił zupełnie co innego.

– No i co, wydarzyło się coś nowego? To znaczy, czy zrobiłeś pan coś dla mnie?

– Czyżbyś mi pan dał jakieś zlecenie przed wyjazdem? – spytał Monte Christo, udając niepokój.

– No, no, niech pan nie udaje. Podobno są sygnały, które możemy odbierać uczuciami na dalekie odległości: otóż w Tréport dostałem taki elektryczny sygnał. Albo zrobiłeś coś dla mnie, albo przynajmniej o mnie myślałeś.

– To możliwe. Istotnie, myślałem o panu, ale muszę się przyznać, że prąd, którego byłem przewodnikiem, działał niezależnie od mojej woli.

– Naprawdę? Niech mi pan opowie, błagam.

– To proste: był u mnie na obiedzie pan Danglars.

– Dobrze o tym wiem, bo właśnie dlatego z matką uciekliśmy.

– Ale był także u mnie pan Cavalcanti.

– Ten pański włoski książę?

– E, nie przesadzajmy. Pan Andrea używa tylko tytułu wicehrabiego.

– Powiadasz pan, że używa?

– Tak, używa.

– A więc nim nie jest?

– E, czy ja wiem? Sam się tak tytułuje, więc i ja go tak tytułuję, i wszyscy inni też. Czy to nie tak, jakby rzeczywiście miał ten tytuł?

– Ależ oryginał z pana! I co dalej? Pan Danglars był więc u pana na obiedzie?

– Był z wicehrabią Cavalcantim, jego ojcem markizem, panią Danglars, państwem de Villefort – o, to czarujący ludzie; z panami Debray'em, Morrelem, i kto tam jeszcze był?… Chwileczkę… Aha! I z panem de Château-Renaud.

– Była mowa o mnie?

– Ani słowa.

– Tym gorzej.

– A to czemu? Zdaje mi się, że sam pan sobie życzył, aby o panu zapomniano.

– Kochany hrabio, jeżeli nic o mnie nie mówiono, to dowodzi, że wiele o mnie myślano; a to mnie doprowadza do rozpaczy.

– Ale co to pana może obchodzić, jeśli nie było tam panny Danglars! A, prawda, mogła o panu myśleć w domu.

– O to jestem spokojny: nawet jeśli myślała, to na pewno tak, jak ja myślę o niej.

– Wzruszające, co za sympatia! A wiec oboje się nie znosicie?

– Proszę posłuchać: gdyby panna Eugenia była zdolna ulitować się nad moimi męczarniami i nagrodzić pozamałżeńskimi konwenansami, ogromnie by mi to odpowiadało. Krótko mówiąc, sądzę, że panna Eugenia byłaby uroczą kochanką, ale żoną… Brr!

– To tak pan myślisz o swojej przyszłej połowicy? – roześmiał się Monte Christo.

– O Boże, no dobrze, powiedziałem to w nieco brutalny sposób, ale za to szczery. Skoro więc nie można sprawić, by to marzenie się spełniło, skoro, aby osiągnąć ów cel, musiałbym ożenić się z panną Danglars – a to znaczy, że miałaby ze mną żyć, myśleć przy mnie, przy mnie śpiewać, komponować wiersze i muzykę o parę kroków ode mnie, i to przez całe moje życie – na samą myśl o tym ogarnia mnie przerażenie. Kochankę, drogi hrabio, można porzucić; ale z żoną, do licha, to co innego. Żonę ma się na wieki, czy blisko, czy daleko, ale na wieki. A posiadać na wieczność pannę Danglars, choćby nawet na odległość, to straszne.

– Jesteś pan wymagający.

– Tak, bo często marzy mi się rzecz niemożliwa.

– Co takiego?

– Znaleźć taką kobietę, jaką ojciec znalazł dla siebie.

Monte Christo zbladł i spojrzał na Alberta; aż skrzypnęły sprężyny prześlicznych pistoletów, którymi się właśnie bawił, gdy nagle naciągnął kurki.

– A więc ojciec pański miał dużo szczęścia – rzekł.

– Wiesz pan, co myślę o mojej matce: to istny anioł; zawsze piękna, zawsze dowcipna, zawsze dobra. Wracam z Tréport. Boże, synowie towarzyszą zwykle swoim matkom przez uprzejmość albo traktują to jako pańszczyznę. A ja spędziłem z nią cztery dni, mówię panu, tak przyjemnie, tak swobodnie, w atmosferze takiej poezji, jakbym zabrał do Tréport królową Mab lub Tytanię.

– Taka doskonałość może przyprawić o rozpacz. Gdy pan tak mówi, ma się ochotę zostać na zawsze starym kawalerem.

– I właśnie dlatego, wiedząc, że jest na świecie kobieta skończenie doskonała, niezbyt się palę do ożenku z panną Danglars. Zauważył pan kiedykolwiek, jak nasz egoizm ubiera w świetne barwy wszystko, co do nas należy? Diament, który migocze w witrynie u Marlégo czy Fossina, staje się dużo piękniejszy, gdy staje się nasz. Ale rozumiesz pan, jakie to cierpienie, kiedy wiemy, że istnieje inny diament, dużo czyściejszej wody, a my jesteśmy skazani już wiecznie na ten jeden?

– Myśli światowca – mruknął hrabia.

– I dlatego właśnie będę skakał z radości w dniu, kiedy panna Eugenia spostrzeże, że jestem tylko mizernym atomem i że mam zaledwie tyle tysięcy, ile ona milionów.

Monte Christo uśmiechnął się.

– Długo myślałem o czym innym – ciągnął Albert. – Franz lubi rzeczy ekscentryczne, chciałem go jakoś rozkochać w pannie Danglars; ale choć napisałem do niego cztery ogniste listy, Franz niezachwianie odpowiadał mi: „Jestem ekscentryczny, to prawda, ale ekscentryczność moja nie posuwa się do tego stopnia, abym złamał dane raz słowo”.

– To mi dopiero prawdziwe poświęcenie, tylko przyjaźń na takie stać: oddać komuś kobietę, której samemu by się nie chciało, chyba że na kochankę.

Albert uśmiechnął się.

– À propos – odezwał się – nasz kochany Franz przyjedzie tu lada dzień; ale to raczej pana nie obejdzie, bo zdaje mi się, że go pan raczej nie lubisz?

– Ja? – zdziwił się Monte Christo. – E, drogi panie Albercie, dlaczego pan tak myśli? Ja lubię wszystkich.

– A więc i mnie pan zawarł w tych wszystkich… bardzo dziękuję.

– O, ale nie mylmy pojęć. Kocham wszystkich, tak jak Bóg nakazuje kochać bliźniego, to znaczy po chrześcijańsku; a nienawidzę tylko kilku osób. Ale wracając do pana Franza, mówi pan, że przyjeżdża?

– Tak, ponaglony przez pana de Villeforta. Prokurator chyba tak samo na gwałt chce wydać za mąż pannę Valentine, jak pan Danglars pannę Eugenię. Stanowczo, zdaje mi się, że bycie ojcem dorosłej córki jest wybitnie męczące. Dostaje się od tego gorączki, a puls bije dziewięćdziesiąt razy na minutę, póki nie uda się takiej córki wypchnąć z domu.

– Ale pan d'Epinay nie zachowuje się podobnie do pana: cierpliwie znosi swoje nieszczęście.

– Lepiej, bierze sprawę na poważnie; zakłada białe halsztuki i już opowiada o swojej rodzinie. Zresztą żywi do Villefortów wielki szacunek.

– Chyba nie bezzasadny?

– No tak. Pan de Villefort uchodzi za człowieka surowego, ale sprawiedliwego.

– Chwała Bogu. Chociaż nim nie pomiatasz pan tak, jak tym biednym Danglarsem.

– Może dlatego, że nie muszę się żenić z jego córką – odparł ze śmiechem Albert.

– Drogi panie, doprawdy oburzająca jest pańska pyszałkowatość!

– Moja pyszałkowatość?

– No tak. Proszę sobie wziąć cygaro.

– Chętnie. A czemu to jestem pyszałkiem?

– Bo bronisz się pan tu i miotasz przeciw małżeństwu z panną Danglars. Lepiej zostaw pan rzeczy ich zwyczajnemu biegowi, a kto wie, czy to pan nie będziesz musiał pierwszy cofnąć słowo?

– Co? – zatchnął się Albert, wytrzeszczając oczy.

– Ależ tak, kochany hrabio, nie wezmą cię gwałtem do ołtarza! A mówiąc poważnie – zmienił ton Monte Christo – naprawdę masz ochotę zerwać?

– Dałbym za to sto tysięcy.

– No to ciesz się pan: pan Danglars dałby na ten sam cel dwa razy tyle.

– Czy to prawda, takie szczęście? – upewnił się Albert, ale jednak mimo woli lekko się zachmurzył. – Ale jakież pan Danglars ma powody?

– O, widzieliście go, pyszałka i egoistę! Brawo, znów mam przed sobą człowieka, który gotów jest porąbać siekierą cudzą miłość własną, a sam krzyczy, kiedy go kto szpilką draśnie.

– Ależ nie! Tylko zdaje mi się, że pan Danglars…

– Powinien bić przed panem pokłony, czy tak? Cóż, pan Danglars, jak wiadomo, nie ma zbyt dobrego gustu i ma ochotę pobić pokłony przed kim innym…

– A przed kim to?

– Ja nic nie wiem. Obserwuj pan, przyglądaj się, chwytaj aluzje i postaraj się zrobić z tego własny użytek.

– Dobrze, rozumiem… Ale proszę posłuchać: moja matka… Nie, nie matka, mój ojciec miał ten pomysł – żeby wyprawić bal.

– Bal? O tej porze roku?

– Bale letnie są teraz w modzie.

– Nawet gdyby nie były, pani hrabina sama byłaby zdolna wprowadzić je w modę.

– O tak. Domyślasz się pan zapewne, że to bale w pełnym znaczeniu tego słowa; ci, którzy zostają w Paryżu w lipcu, to sami najprawdziwsi Paryżanie. Zaprosi pan w naszym imieniu panów Cavalcanti?

– A kiedy będzie ten bal?

– W sobotę.

– Starego Cavalcantiego już tu nie będzie.

– Ale młody Cavalcanti zostaje. Przyprowadziłby go pan?

– Niech pan posłucha, ja go przecież nie znam.

– Nie znasz go pan?

– Nie. Pierwszy raz widziałem go przed paru dniami. Nie mogę za niego ręczyć.

– Ale u siebie go pan przyjmujesz.

– To co innego. Został mi polecony przez bardzo zacnego księdza, ale przecież i on może się mylić. Niech go pan sam zaprosi, proszę bardzo, ale niech mi pan nie każe go do was wprowadzać. Gdyby później ożenił się z panną Danglars, mógłbyś mnie pan oskarżyć o jakąś intrygę i doszłoby do rozlewu krwi… Zresztą sam nie wiem, czy przyjdę…

– Ale dlaczego miałby pan tam nie przyjść?

– Po pierwsze dlatego, żeś mnie pan jeszcze nie zaprosił.

– Przyszedłem właśnie po to, aby pana zaprosić.

– Och, zbyt to uprzejme z pańskiej strony, ale może mi coś przeszkodzić.

– Gdy panu coś powiem, hrabio, z pewnością będziesz pan tak uprzejmy, że poświęcisz dla nas wszystkie przeszkody.

– Słucham.

– Moja matka prosi pana o to.

– Pani hrabina de Morcerf? – wzdrygnął się hrabia.

– Och, kochany hrabio, uprzedzam cię, że rozmawiamy z matką bardzo szczerze; i jeżeli nie poczuł pan tych sygnałów sympatii, to chyba dlatego, że brakuje panu odpowiednich strun, bo przez te cztery dni mówiliśmy tylko o panu.

– O mnie? Ależ pochlebiacie mi państwo.

– Pan wybaczy, ale to przywilej kogoś, kto jest żyjącą zagadką dla wszystkich; tak samo dla mojej matki, jak i dla innych; zagadką zaakceptowaną, ale nierozwiązaną, ciągle pozostajesz pan w stadium tajemnicy, proszę się nie martwić. Moja matka zastanawia się tylko ciągle, jak udało się panu zachować młodość. Coś mi mówi, że matka bierze pana w gruncie rzeczy za Cagliostra albo hrabiego de Saint-Germain, tak jak hrabina G*** uważa pana za lorda Ruthwena. Jak tylko się pan zobaczy z matką, proszę ją utwierdzić w tym przekonaniu. Łatwo to panu przyjdzie, masz pan przecież kamień filozoficzny Cagliostra, a inteligencję jak sam Saint-Germain.

– Dziękuję, żeś mnie pan uprzedził – uśmiechnął się hrabia – postaram się godnie stawić czoła tym wszystkim przypuszczeniom.

– Czyli przyjdziesz pan w sobotę?

– Skoro prosi mnie o to pani de Morcerf… A pan Danglars?

– Och, on był już zapraszany parę razy, zajął się tym ojciec. Postaramy się też o naszego wielkiego uczonego, pana de Villeforta, ale nie ma na to wielkiej nadziei.

– Nigdy nie należy tracić nadziei, jak mówi przysłowie.

– Tańczy pan, drogi hrabio?

– Nie, nie tańczę, ale lubię patrzeć, jak tańczą inni. A pani de Morcerf tańczy?

– Nigdy. Pogadacie sobie, ona wprost marzy o rozmowie z panem!

– Doprawdy?

– Słowo honoru! I muszę panu powiedzieć, że matka jeszcze nigdy się tak nikim nie zainteresowała, jak panem.

Albert wziął cylinder i wstał; hrabia odprowadził go do drzwi.

– Żałuję jednej rzeczy – rzekł hrabia, przystanąwszy z Albertem na ganku – że byłem niedyskretny. Nie powinienem był mówić panu o panu Danglars.

– Przeciwnie, niech mi pan o nim nadal mówi, i to często, jak najczęściej: byle tylko w taki sam sposób.

– No, trochę mnie pan uspokoił. A zmieniając temat: kiedy wraca pan Franz?

– Za pięć, sześć dni.

– A kiedyż się żeni?

– Jak tylko przyjadą państwo de Saint-Méran.

 

– Przyprowadźże go do mnie, jak tylko będzie w Paryżu. Choć utrzymujesz pan, że go nie lubię, oświadczam, że bardzo ucieszą mnie jego odwiedziny.

– Dobrze, rozkazy twe zostaną spełnione, o panie.

– Do widzenia.

Hrabia odprowadził spojrzeniem Alberta i uniósł dłoń na znak pożegnania. Gdy młodzieniec wsiadł do swojego faetonu, odwrócił się. Za nim stał Bertuccio.

– I co? – zapytał.

– Pojechała do Pałacu Sprawiedliwości – odparł intendent.

– Długo była?

– Półtorej godziny. Potem wróciła prosto do domu.

– Wobec tego, kochany panie Bertuccio, poradzę ci, abyś teraz pojechał do Normandii i poszukał tego mająteczku, o którym ci mówiłem.

Bertuccio ukłonił się, a ponieważ jego pragnienia zgadzały się doskonale z tym rozkazem, wyjechał jeszcze tego samego wieczora.

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»