Бесплатно

Gobseck

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

W ten sposób ta kobieta, odtrącona od łoża boleści, na którym jęczał jej mąż, zakreśliła dokoła niego magiczny krąg. Z dala od niego, a blisko, odepchnięta, a wszechpotężna, na pozór najlepsza żona, czyhała na śmierć i na majątek, jak ów owad polny, który z głębi lejowato zbudowanej przez siebie czeluści czeka swej nieuchronnej ofiary, nadsłuchując każdego spadającego pyłku. Najsurowszy sędzia musiałby przyznać, że hrabina ma wysoko rozwinięte uczucie macierzyńskie. Śmierć ojca, mówiono, była dla niej nauką. Ubóstwiając swoje dzieci, ukryła przed nimi obraz swoich grzechów: dzięki ich młodości zdołała osiągnąć swój cel i zdobyć ich miłość, dała im najlepsze i najświetniejsze wychowanie. Wyznaję, iż nie mogłem się obronić uczuciu podziwu i współczucia dla tej kobiety, z czego Gobseck do dziś sobie żartuje. W tej epoce hrabina, która poznała nikczemność Maksyma, krwawymi łzami pokutowała za minione błędy. Wierzę w to. Mimo iż sposoby, jakich używała, aby odzyskać majątek męża, były wstrętne, czyż nie dyktowała ich miłość matki i chęć naprawienia swoich win wobec dzieci? A przy tym, jak wiele kobiet, które przebyły huragan namiętności, może czuła potrzebę powrotu na drogę cnoty. Może zrozumiała cenę cnoty dopiero w chwili, gdy poznała smutne żniwo swoich błędów. Za każdym razem, kiedy młody Ernest wychodził od ojca, przechodził inkwizytorskie badania co do każdego ruchu, każdego słowa hrabiego. Chłopiec poddawał się cierpliwie życzeniom matki, które przypisywał tkliwemu uczuciu; uprzedzał nawet jej pytania. Moja wizyta była dla hrabiny promykiem światła. Ujrzała we mnie narzędzie zemsty męża i postanowiła nie dopuścić mnie do umierającego. Wiedziony złym przeczuciem, pragnąłem żywo uzyskać rozmowę z panem de Restaud, nie byłem bowiem wolny od niepokoju co do losu kontrrewersu; jeśli dostał się w ręce hrabiny, mogła go wyzyskać, a wówczas wszczęłyby się nieskończone procesy między nią a Gobseckiem. Znałem na tyle lichwiarza, aby wiedzieć, że za nic nie oddałby majątku hrabinie, a było dosyć materiału spornego w tym rewersie, którym prawnie mogłem się posłużyć wyłącznie ja. Chciałem uprzedzić tyle nieszczęść i poszedłem drugi raz do hrabiny.

– Zauważyłem, proszę pani – rzekł Derville poufnym tonem do wicehrabiny de Grandlieu – że istnieją pewne objawy moralne, na które nie dość zwracamy uwagę. Będąc z natury obserwatorem, analizowałem bezwiednie sprawy, z którymi mam do czynienia, a w których namiętności grają tak żywo. Otóż wciąż z nowym zdumieniem podziwiałem fakt, że dwaj przeciwnicy zawsze prawie zgadują nawzajem swoje tajemne zamiary i myśli. Zdarza się czasem między dwoma wrogami to samo jasnowidzenie, ta sama siła wewnętrznego wzroku, co między dwojgiem kochanków, czytających wzajem w swoich duszach. Toteż kiedy znaleźliśmy się z hrabiną oko w oko, od razu pojąłem przyczynę antypatii, jaką czuje do mnie, mimo że pokrywała swoje uczucie najwyszukańszą uprzejmością. Byłem dla niej narzuconym powiernikiem, otóż nie sposób, aby kobieta nie nienawidziła człowieka, przed którym musi się rumienić. Co do niej, odgadła, że o ile jestem człowiekiem, w którym jej mąż położył zaufanie, bądź co bądź, nie oddał mi jeszcze swego majątku.

Rozmowa nasza, której nie będę tu powtarzał, została mi w pamięci jako jedna z najniebezpieczniejszych walk, jakie przebyłem. Hrabina, obdarzona przez naturę wszystkimi przymiotami, zdolnymi wywrzeć nieprzeparty urok, była na przemian giętka, dumna, serdeczna, ufna, posunęła się nawet tak daleko, iż starała się rozpalić mą ciekawość, obudzić we mnie miłość, aby mnie opanować: daremnie! Kiedy się z nią żegnałem, spostrzegłem w jej oczach wyraz nienawiści i wściekłości, który mnie przejął dreszczem. Rozstaliśmy się jako wrogowie. Byłaby mnie rada zabić, ja zaś czułem dla niej litość, która dla pewnych natur równa się najkrwawszej zniewadze. To uczucie odbiło się w ostatnich przedłożeniach, jakie jej uczyniłem. Przejąłem ją, jak sądzę, grozą, oświadczając, że jakąkolwiek obierze drogę postępowania, znajdzie się z konieczności w nędzy.

– Gdybym się mógł zobaczyć z panem hrabią, przynajmniej majątek dzieci…

– Byłabym na pańskiej łasce – przerwała z gestem wstrętu.

Skoro raz kwestia stanęła tak jasno, postanowiłem ocalić tę rodzinę od nędzy, jaka ją czekała. Byłem gotów dopuścić się nielegalności, o ile by to było konieczne do celu, i oto jak wziąłem się do rzeczy. Kazałem ścigać hrabiego de Restaud za sumę należną fikcyjnie Gobseckowi i uzyskałem wyrok. Hrabina ukryła oczywiście te zabiegi, ale ja zyskałem w ten sposób prawo przyłożenia pieczęci zaraz po śmierci hrabiego. Przekupiłem jednego ze służby i wymogłem na nim przyrzeczenie, że skoro tylko hrabia będzie konał, uprzedzi mnie, choćby w nocy, iżbym mógł zjawić się nagle, przestraszyć hrabinę groźbą natychmiastowego opieczętowania i ocalić w ten sposób kontrrewersy. Dowiedziałem się później, że ta kobieta studiowała kodeks, słuchając jęków konającego męża. Jakież straszliwe obrazy ujrzelibyśmy w duszach tych, którzy otaczają łoża umierających, gdyby można zajrzeć do ich wnętrza! I zawsze majątek jest sprężyną intryg, które się obmyśla, planów, które się knuje!

Zostawmy teraz na stronie te szczegóły. Są one z natury swojej dość przykre, ale pozwoliły może państwu odgadnąć cierpienia tej żony, cierpienia jej męża; a odsłaniają one sekret wielu podobnych rodzin. Od dwóch miesięcy hrabia Restaud pogodzony ze swym losem leżał sam w swoim pokoju. Śmiertelna choroba osłabiła z wolna jego ciało i ducha. Pod wpływem chorobliwego kaprysu, niewytłumaczonego na pozór, nie pozwalał sprzątać u siebie w pokoju, nie pozwalał nic robić koło siebie, nawet posłać łóżka. Ta jego apatia wycisnęła ślady dokoła; meble stały w nieładzie, kurz, pajęczyna pokrywały najwykwintniejsze przedmioty. Hrabia, niegdyś bogaty i wybredny, podobał sobie teraz w smutnym widoku, jaki przedstawiał ten pokój. Biurko i krzesła założone były przedmiotami potrzebnymi w chorobie: pełne lub puste flaszeczki, przeważnie brudne, rozrzucona bielizna, potłuczone talerze, przy kominku otwarta wygrzewaczka, wanna jeszcze pełna wody mineralnej. Piętno zniszczenia wyciśnięte było w każdym szczególe tego przykrego nieładu. Śmierć wyrażała się w rzeczach, nim zagarnie człowieka. Hrabia nie znosił światła, żaluzje były stale zamknięte, a ciemność ta czyniła smutny pokój jeszcze bardziej ponurym. Chory schudł bardzo. Oczy jego, w których skupiło się życie, błyszczały. Trupia bladość twarzy miała coś upiornego, a wrażenie to zwiększała jeszcze nadmierna długość włosów, których nie pozwalał sobie obciąć i które spadały długimi kosmykami na policzki. Podobny był do pustelnika. Zgryzota zgasiła wszystkie ludzkie uczucia w tym człowieku zaledwie pięćdziesięcioletnim, którego cały Paryż znał tak świetnym i szczęśliwym.

Pewnego dnia, z początkiem grudnia roku 1824, spojrzał na syna swego Ernesta, który siedział przy łóżku, patrząc z boleścią na ojca.

– Czy cierpisz, ojcze? – spytał młody wicehrabia.

– Nie! – odparł z przerażającym uśmiechem. – Wszystko jest tu i koło serca.

I wskazawszy na głowę, przycisnął wychudłe palce do zapadłej piersi gestem, który wycisnął łzy Ernestowi.

– Czemu nie przychodzi pan Derville? – spytał lokaja, którego uważał za bardzo oddanego sobie, a który był zupełnie zaprzedany hrabinie.

– Jak to, Maurycy – wykrzyknął umierający, siadając na łóżku i jak gdyby odzyskując całą przytomność – od dwóch tygodni dziesięć razy posyłam cię do mego adwokata i on nie przychodzi? Czy sądzisz, że można sobie tak drwić ze mnie? Idź po niego natychmiast i przyprowadź go. Jeśli nie wypełnisz moich rozkazów, sam wstanę i pójdę.

– Proszę pani – rzekł lokaj, wychodząc – słyszała pani pana hrabiego, co ja mam robić?

– Udasz, że idziesz do adwokata i wrócisz panu powiedzieć, że jego pełnomocnik wyjechał o czterdzieści mil stąd dla ważnego procesu. Dodasz, że spodziewają się go z powrotem z końcem tygodnia.

„Chorzy zawsze się łudzą co do swego stanu – pomyślała hrabina – będzie czekał tego powrotu. Lekarz oświadczył w wilię12, że nie sądzi, aby hrabia doczekał wieczora”.

Kiedy w dwie godziny później lokaj przyniósł panu tę rozpaczliwą odpowiedź, chory zdawał się bardzo niespokojny.

– Mój Boże, mój Boże – powtarzał wiele razy – w Tobie jedynie pokładam mą ufność.

Patrzał długo na syna, w końcu rzekł słabym głosem:

– Erneście, moje dziecko, jesteś bardzo młody; ale masz dobre serce i rozumiesz z pewnością świętość przyrzeczenia danego umierającemu ojcu. Czy czujesz się zdolny zachować tajemnicę, zagrzebać ją w sobie tak, aby nawet matka się jej nie domyślała? Dzisiaj, mój synu, jedynie tobie mogę zawierzyć w tym domu. Nie zdradzisz mego zaufania?

– Nie, ojcze.

– A więc, Erneście, za chwilę wręczę ci zapieczętowaną paczkę, własność pana Derville. Schowasz ją tak, aby nikt nie wiedział, że jest u ciebie, wymkniesz się z domu i rzucisz ją w skrzynkę pocztową na rogu.

– Tak, ojcze.

– Mogę liczyć na ciebie?

– Tak, ojcze.

– Uściskaj mnie. Czynisz mi w ten sposób śmierć mniej gorzką, moje drogie dziecko. Za kilka lat zrozumiesz wagę tej tajemnicy, wówczas znajdziesz hojną nagrodę za twą zręczność i wiarę; wówczas dowiesz się, jak cię kochałem. Zostaw mnie samego na chwilę i nie pozwól wchodzić tu nikomu.

Ernest wyszedł i ujrzał matkę stojącą w salonie.

– Erneście – rzekła – chodź tutaj.

Usiadła, pociągając syna na swoje kolana, i przycisnąwszy go z siłą do serca, ucałowała go.

– Erneście, ojciec mówił coś do ciebie.

– Tak, mamo.

– Co ci powiedział?

 

– Nie mogę powtórzyć, mamo.

– Och, moje drogie dziecko – wykrzyknęła hrabina, ściskając go z uniesieniem – jak mnie cieszy ta twoja delikatność! Nigdy nie kłamać, zostać wiernym słowu, to dwie zasady, których nie trzeba nigdy zapominać.

– Och! jakaś ty piękna, mamo! Tyś z pewnością nigdy nie skłamała, jestem tego pewny.

– Czasami, drogi Erneście, skłamałam. Tak, chybiłam słowu w okolicznościach, wobec których uginają się wszelkie prawa. Słuchaj, Erneście, jesteś dosyć rozsądny, aby spostrzec, że ojciec odpycha mnie, nie chce moich starań, a to nie jest naturalne, bo wiesz, jak ja go kocham.

– Tak, mamo.

– Moje biedne dziecko – rzekła hrabina, płacząc – nasze nieszczęście to owoc złośliwych intryg. Źli ludzie postarali się oddalić mnie od twego ojca, aby nasycić swą chciwość. Chcą nas pozbawić majątku i zagarnąć go dla siebie. Gdyby ojciec był zdrów, nieporozumienia, jakie istnieją między nami, rozwiałyby się rychło, wysłuchałby mnie, że zaś jest dobry, kochający, uznałby swój błąd; ale rozum jego zmącił się, a uprzedzenia jego do mnie stały się manią, rodzajem szaleństwa. To skutek choroby. Ta wyłączna czułość ojca dla ciebie jest także dowodem zaćmienia jego umysłu. Nie uważałeś wszak nigdy, aby przed swą chorobą mniej kochał Paulinę i Jerzego od ciebie. Wszystko jest u niego kaprysem. Czułość jego dla ciebie mogłaby go naprowadzić na myśl, aby ci wydać jakieś rozkazy. Jeżeli nie chcesz zrujnować swojej rodziny, drogie dziecko, i ujrzeć pewnego dnia matki żebrzącej chleba, trzeba mi wszystko powiedzieć…

– A! a! – wykrzyknął hrabia, który otwarłszy drzwi, ukazał się prawie nagi, wychudły już i suchy jak szkielet.

Ten nagły krzyk wywarł straszliwe wrażenie na hrabinie; stała nieruchoma, wpół martwa. Mąż był tak blady i wyniszczony, jak gdyby wyszedł z grobu.

– Zatrułaś życie moje zgryzotą, a teraz chcesz zatruć moją śmierć, opętać mego syna, uczynić zeń niegodziwca! – krzyknął chrapliwym głosem.

Hrabina rzuciła się do stóp umierającego, którego te ostatnie wzruszenia uczyniły niemal wstrętnym. Zalała się łzami.

– Łaski! Łaski! – krzyknęła.

– Czy ty miałaś litość dla mnie? – spytał. – Pozwoliłem ci pożreć twój majątek, chcesz teraz pożreć mój, zrujnować mego syna!

– Więc dobrze, tak, bądź bez litości dla mnie, bądź nieubłagany – rzekła – ale dzieci! Skaż swoją wdowę na życie w klasztorze, usłucham, odpokutuję moje błędy względem ciebie, jak tylko mi rozkażesz, ale niech dzieci będą szczęśliwe! Och! dzieci! dzieci!

– Mam tylko jedno dziecko – odparł hrabia, wyciągając rozpaczliwym gestem wychudłą dłoń do syna.

– Przebacz mi! Ja żałuję, żałuję!… – krzyczała hrabina, obejmując wilgotne nogi męża.

Łkania nie pozwalały jej mówić, jedynie bezładne oderwane słowa wychodziły ze spieczonego gardła.

– Po tym, coś zleciła Ernestowi, ty śmiesz mówić o żalu – rzekł umierający, który szarpnąwszy nogą, obalił hrabinę. – Brzydzisz mnie – dodał z obojętnością, która miała coś przerażającego. – Byłaś złą córką, złą żoną, będziesz złą matką.

Nieszczęśliwa kobieta padła zemdlona. Umierający wrócił do łóżka, położył się i stracił przytomność w kilka godzin później. Przyszli księża z sakramentami. Była północ, kiedy umarł. Poranna scena wyczerpała jego siły.

Przybyliśmy o północy ze starym Gobseckiem. Dzięki zamętowi, jaki panował w domu, dotarliśmy do saloniku obok pokoju zmarłego. Zastaliśmy troje dzieci we łzach i dwóch księży, którzy mieli spędzić noc przy ciele. Ernest zbliżył się do mnie i oznajmił, że matka chce zostać sama w pokoju hrabiego.

– Niech pan tam nie wchodzi – rzekł z cudownym akcentem i gestem – matka się modli!

Gobseck zaczął się śmiać owym właściwym sobie niemym śmiechem. Czułem się zbyt wzruszony uczuciem, jakie błyszczało na młodej twarzy Ernesta, aby podzielić ironię sknery. Kiedy chłopiec ujrzał, że zamierzamy wejść, rzucił się do drzwi, wołając:

– Mamo! czarni panowie cię szukają!

Gobseck uniósł chłopca jak piórko i otworzył. Cóż za widok! W pokoju panował straszliwy nieład. Rozczochrana, nieprzytomna z rozpaczy, z błyszczącymi oczyma hrabina stała zmieszana wśród ubrań, papierów, poprzewracanych rupieci. Okropny był ten nieład w obliczu zmarłego. Zaledwie hrabia wydał ostatnie tchnienie, żona jego wyłamała wszystkie szuflady; dywan dokoła niej pokryty był szczątkami, kilka sprzętów i tek było wyłamanych; wszystko nosiło ślady jej zuchwałej ręki. O ile zrazu poszukiwania były daremne, postawa jej i podniecenie kazały mi przypuszczać, że odnalazła w końcu tajemnicze papiery. Rzuciłem okiem na łóżko i z instynktem, jaki nam daje doświadczenie zawodowe odgadłem, co się działo. Trup hrabiego leżał za łóżkiem prawie, w poprzek, z nosem w materacach, pogardliwie rzucony jak jedna z papierowych kopert leżących na podłodze; i on także był tylko kopertą… Zesztywniałe i martwe członki dawały mu coś pociesznie okropnego. Umierający ukrył zapewne kontrrewers pod poduszką, jak gdyby chcąc go ubezpieczyć przed wszelkim zamachem aż do swojej śmierci. Hrabina odgadła myśl męża, która zresztą wypisana była w ostatnim jego geście, w skurczu zakrzywionych palców. Poduszka leżała u stóp łóżka, jeszcze była na niej odciśnięta stopa hrabiny; u jej nóg, koło niej, ujrzałem papier z kilkoma pieczęciami hrabiego, podniosłem go żywo i przeczytałem napis wskazujący, że zawartość przeznaczona była do moich rąk. Zmierzyłem hrabinę oczyma z przenikliwą surowością sędziego, który bada przestępcę. Ogień na kominku pochłaniał papiery. Słysząc że wchodzimy, hrabina wrzuciła je w płomienie, myśląc z pierwszych słów rozporządzenia, które uzyskałem na korzyść jej dzieci, iż niszczy testament pozbawiający je majątku. Nieczyste sumienie i mimowolna zgroza, jaką zbrodnia budzi w przestępcy odjęły jej zdolność rozwagi. Widząc się zaskoczoną, ujrzała może rusztowanie i uczuła rozpalone żelazo kata. Ta kobieta czekała, dysząc, naszego pierwszego słowa i patrzała na nas błędnym wzrokiem.

– Och! pani – rzekłem, wyjmując z kominka kawałek papieru, którego ogień nie dosięgnął – zrujnowała pani swoje dzieci! Ten papier to był ich legat.

Poruszyła ustami, jak gdyby tknięta paralitycznym atakiem.

– He, he! – wykrzyknął Gobseck, którego głos uczynił na nas wrażenie podobne do zgrzytu mosiężnego świecznika, kiedy się go przesuwa po marmurze.

Po chwili starzec rzekł spokojnie do mnie:

– Czy chciałby pan wmówić w panią hrabinę, że ja nie jestem prawym właścicielem dóbr, które mi sprzedał pan hrabia? Ten dom od kilku minut należy do mnie.

Uderzenie maczugi spadającej na mą głowę mniej by mi sprawiło bólu i zdumienia. Hrabina zauważyła niepewne spojrzenie, które zwróciłem na lichwiarza.

– Panie! panie! – rzekła, nie mogąc znaleźć innych słów.

– Masz pan fideikomis? – spytałem.

– Możebne.

– Czyżby pan chciał nadużyć zbrodni spełnionej przez panią?

– Właśnie.

Wyszedłem, zostawiając hrabinę przy łóżku męża płaczącą gorącymi łzami. Gobseck wyszedł za mną. Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, odsunąłem się od niego; ale on podszedł do mnie, objął mnie owym głębokim spojrzeniem, jakim umie przenikać serca, i rzekł swoim cichym głosem, dźwięczącym dziwnie ostro:

– Ty chcesz mnie sądzić?

Od tego czasu widywaliśmy się rzadko. Gobseck wynajął pałac hrabiego, spędza lato w jego majątku, gra wielkiego pana, buduje folwarki, naprawia młyny, drogi, sadzi drzewa. Jednego dnia spotkałem go w Tuilleriach.

– Hrabina prowadzi życie heroiczne – rzekłem. – Poświęciła się cała dzieciom i wychowuje je wybornie. Najstarszy jest przemiły chłopiec…

– Możebne.

– Ale – rzekłem – czyżby pan nie powinien pomóc Ernestowi?

– Pomóc Ernestowi! – wykrzyknął Gobseck. – Nie, nie. Nieszczęście jest naszym najlepszym nauczycielem; nieszczęście nauczy go wartości pieniędzy, ludzi i kobiet. Niech żegluje po morzu paryskim! Skoro się stanie dobrym sternikiem, damy mu statek.

Pożegnałem go, nie próbując sobie tłumaczyć sensu tych słów. Mimo iż pan de Restaud, któremu matka zaszczepiła niechęć do mnie, daleki jest od szukania u mnie rady, poszedłem w zeszłym tygodniu do Gobsecka powiedzieć o miłości Ernesta do panny Kamilli i nalegać nań, aby dopełnił swego mandatu wobec tego, iż młody hrabia dochodzi do pełnoletności. Stary lichwiarz leżał od dawna w łóżku, nękany chorobą, która miała go przywieść do grobu. Odroczył odpowiedź do chwili, gdy będzie mógł wstać i zająć się interesami; nie chciał z pewnością wyzuć się z niczego, póki jeszcze oddycha; odwłoka jego nie miała z pewnością innej przyczyny. Znalazłszy go o wiele gorzej, niż sam mniemał, zostałem u niego dosyć długo, aby się przekonać o wzroście namiętności, która z wiekiem zmieniła się w rodzaj szaleństwa. Aby nie mieć nikogo w domu, gdzie mieszkał, wynajął cały dom dla siebie, zostawiając resztę pokojów pustką. Nic się nie zmieniło w izbie, którą zajmował. Meble, które znałem tak dobrze od szesnastu lat, robiły wrażenie, że się je przechowuje pod szkłem, tak były ściśle takie same. Stara i wierna odźwierna, żona inwalidy, który pilnował bramy, kiedy ona szła do pana, była wciąż jego zaufaną gospodynią: ona wprowadzała każdego, kto go chciał odwiedzić i pełniła przy nim rolę pielęgniarki. Mimo swego osłabienia Gobseck przyjmował wciąż jeszcze klientów, ściągał sam swoje wpływy i uprościł swoje interesy w ten sposób, iż wystarczało mu kilka posyłek przez inwalidę, aby utrzymać styczność ze światem. W epoce traktatu, w którym Francja uznała republikę Haiti, wiadomości, jakie posiadał Gobseck o stanie dawnych fortun na San-Domingo oraz o kolonistach lub tych, którym przyznano odszkodowania, sprawiły, iż mianowano go członkiem komisji dla likwidacji ich praw i podziału sum należnych od Haiti. Spryt Gobsecka stworzył agencję dla eskontowania wierzytelności kolonistów lub ich spadkobierców pod nazwiskiem Werbrusta i Gigonneta, z którymi dzielił się zyskiem, nie włożywszy żadnego kapitału, gdyż doświadczenie jego policzono mu za udział. Agencja ta to był rodzaj dystylarni, gdzie wyciskało się wierzytelności ludzi ciemnych, nieufnych lub tych, których prawa były sporne. Jako likwidator, Gobseck umiał traktować z wielkimi właścicielami, którzy, bądź to aby wyjednać wysokie oszacowanie swoich praw, bądź aby je szybko zrealizować, ofiarowywali mu podarki proporcjonalne do swoich majątków. Tak więc podarki były rodzajem procentu od sum, których niepodobna mu było zagarnąć; ajencja zaś wydawała mu na łup kwoty drobne, wątpliwe, wreszcie wierzytelności ludzi, którzy woleli spłatę natychmiastową, choćby minimalną, od niepewnych odszkodowań republiki. Gobseck był nienasyconym wężem boa tej wielkiej afery. Co rano pobierał swoje haracze i przyglądał się im, niby minister nababa, nim się namyśli podpisać ułaskawienie. Gobseck brał wszystko, od koszyka ryb jakiegoś biedaka, aż do sreber bogaczy i złotych tabakierek spekulantów. Nikt nie wiedział, co się działo z tymi podarkami płynącymi do rąk starego lichwiarza. Wszystko wchodziło do domu, nic nie wychodziło.

12w wilię (daw.) – wczoraj. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»