Бесплатно

Muza z zaścianka

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Muza i poeta – odparł Bixiou – ależ to istna homeopatyczna kuracja.

Dziesiątego dnia Lousteau otrzymał list z pieczęcią Sancerre.

– Dobrze, dobrze! – rzekł Lousteau. – „Kochanku drogi, bóstwo mego serca i mojej duszy…” Dwadzieścia bitych stronic: jedna na dzień i datowane o północy. Pisze do mnie, kiedy jest sama… Biedna kobieta. A, a! Post scriptum: „Nie śmiem cię prosić, abyś pisał tak, jak ja robię, co dzień; ale mam nadzieję, iż będę miała od mego ukochanego bodaj dwa wiersze każdego tygodnia dla uspokojenia…” Cóż za szkoda to palić! Kapitalnie napisane – powiedział sobie Lousteau, który rzucił w ogień dziesięć ćwiartek, przeczytawszy je. – Ta kobieta jest stworzona do pisania od wiersza.

Lousteau niezbyt obawiał się pani Schontz, która kochała go dla pięknych oczu; ale wyparował jednego z przyjaciół z serca pewnej margrabiny. Margrabina, kobieta dość sobie swobodna, zjawiała się czasem u niego niespodzianie, wieczorem, dorożką, zakwefiona i pozwalała sobie w charakterze literatki plądrować po szufladach. W tydzień później Stefana, który ledwie przypominał sobie Dinę, wprawił w osłupienie nowy pakiet z Sancerre: osiem ćwiartek, szesnaście stron! Usłyszał krok kobiety, zląkł się inwazji margrabiny i rzucił te urocze i rozkoszne dowody miłości w ogień… nie czytając!

– List od kobiety! – wykrzyknęła, wchodząc, pani Schontz – papier, pieczątka zanadto ładnie pachną…

– Proszę pana – rzekł posłaniec pocztowego urzędu, ustawiając w przedpokoju dwa olbrzymie kosze. – Wszystko zapłacone. Czy zechce pan podpisać?

– Wszystko zapłacone? – wykrzyknęła pani Schontz. – To może pochodzić tylko z Sancerre.

– Tak, proszę pani – rzekł posłaniec.

– Twoja dziesiąta Muza jest osobą wysokiej inteligencji – rzekła loretka, rozpakowując koszyk, gdy Lousteau podpisywał – lubię Muzy, które znają się na gospodarstwie i popełniają jednym tchem odę i pasztet z zająca. Och! Co za śliczne kwiaty!… – wykrzyknęła, otwierając drugi koszyk – Ależ w całym Paryżu nie ma nic równie pięknego!… Co? Co? Zając, kuropatwy, pół sarny! Zaprosimy twoich przyjaciół i wydamy wspaniały obiad; Atalia ma osobliwy talent do przyrządzania sarniny.

Lousteau odpisał Dinie: ale zamiast odpowiedzieć z serca, nadrabiał dowcipem. List stał się przez to tym niebezpieczniejszy, podobny był do listów Mirabeau do Zofii. Styl prawdziwych kochanków jest mdły. To czysta woda, która pozwala oglądać dno serca pośród wybrzeży zdobnych drobiazgami życia, ubarwionych owymi kwiatami duszy, rodzącymi się co dzień, których czar jest upajający, ale jedynie dla dwojga istot. Toteż gdy list miłosny może w czytaniu zrobić przyjemność komuś trzeciemu, z pewnością wyszedł z głowy, a nie z serca. Ale kobiety wiecznie będą się na to łapały; sądzą wówczas, iż są jedynym źródłem tych skarbów dowcipu.

Około grudnia, Lousteau nie czytał już listów Diny, które gromadziły się w szufladzie zawsze otwartej komody, napawając zapachem sterty koszul. W tej epoce zdarzył się felietoniście jeden z owych trafów, które tacy jak on cyganie zwykli chwytać oburącz za włosy. W połowie miesiąca pani Schontz, która interesowała się bardzo Stefanem, posłała doń pewnego ranka, aby zaszedł do niej w ważnej sprawie.

– Mój drogi, możesz się ożenić – rzekła.

– Często, mój aniołku, na szczęście!

– Kiedy mówię ożenić się, znaczy zrobić dobrą partię. Nie masz przesądów, nie potrzeba więc owijać w bawełnę; oto interes. Młoda osoba popełniła błąd, matka nie wie z tego ani całusa. Ojciec to uczciwy rejent pełen honoru; miał ten rozsądek, aby nic nie rozgłaszać. Chce wydać córkę za mąż w ciągu dwóch tygodni, daje w posagu sto pięćdziesiąt tysięcy franków, ma bowiem jeszcze troje dzieci; ale… to wcale niegłupie, dokłada sto tysięcy z rączki do rączki, aby pokryć mankament. Chodzi o starą mieszczańską rodzinę paryską…

– No a co? Czemuż kochanek się nie żeni?

– Nie żyje.

– Cóż za awantura! Już tylko w burżuazji zdarzają się takie rzeczy!…

– Może sobie wyobrażasz, że to jaki zazdrosny brat zabił uwodziciela?… Młody człowiek umarł najgłupiej w świecie na zapalenie płuc, którego się nabawił wychodząc z teatru. Był to pierwszy dependent, bez grosza, uwiódł pannę, aby zdobyć kancelarię. Istna kara niebios!

– Skądże to wiesz?

– Od Malagi, rejent jest jej mecenasem.

– Jak to! To Cardot, syn tego małego upudrowanego staruszka z harcapem, pierwszego protektora Florentyny15?

– Właśnie. Malaga, której kochanek jest młodym, osiemnastoletnim muzykusem, nie może wedle sumienia żenić go w tym wieku, nie ma jeszcze żadnej racji życzyć mu czegoś podobnego. Zresztą Cardot chce człowieka co najmniej trzydziestoletniego. Temu rejentowi, jak sądzę, bardzo będzie pochlebiało mieć za zięcia Sławę. Zatem puknij się w głowę, Stefanku? Płacisz długi, stajesz się panem dwunastu tysięcy renty i nie masz przykrości fabrykowania samemu dziecka; chyba dość korzyści! Ostatecznie poślubiasz wdowę, która nie będzie zapewne niepocieszona, starzy mają pięćdziesiąt tysięcy renty poza kancelarią; pewnego dnia czeka cię zatem co najmniej piętnaście tysięcy franków renty i wchodzisz w rodzinę, która pod względem politycznym znajduje się w bardzo ładnej pozycji. Cardot jest szwagrem starego Camusot, posła, który tak długo żył z Fanny Beaupré.

– Prawda – rzekł Lousteau – stary Camusot zaślubił starszą córkę nieboszczyka ojczulka Cardot i razem uprawiali swoje lampartki.

– Widzisz! – odparła pani Schontz – Pani Cardot, rejencina, jest z domu Chiffreville, fabryka produktów chemicznych, dzisiejsza arystokracja, bagatela, potas!… Tu kryje się odwrotna strona, będziesz miał straszną teściową… och! Kobietę zdolną zabić córkę, gdyby wiedziała w jakim stanie… Pani Cardot jest dewotka, wargi ma niby dwie różowe spłowiałe wstążeczki. Ta kobieta nigdy by nie przyjęła lamparta takiego jak ty; w szlachetnej intencji szpiegowałaby twoje życie domowe i przeniknęła całą twą przeszłość; ale Cardot zrobi, powiada, użytek z władzy ojcowskiej. Biedny człowiek będzie musiał być bardzo czuły przez kilka dni dla żony, kobiety z drewna, mój aniołku; Malaga, która ją widziała, nazywa ją szczotką pokuty. Cardot ma czterdzieści lat, będzie merem swego okręgu, kiedyś może posłem. Gotów jest w miejsce stu tysięcy franków ustąpić ci ładny domek przy ulicy św. Łazarza, willę w ogrodzie, która go kosztowała tylko sześćdziesiąt tysięcy podczas klapy lipcowej; sprzeda ci ją, aby ci dać sposobność bywania w domu, obejrzenia córki, spodobania się matce… To by ci dało minę posiadacza w oczach pani Cardot. Słowem, będziesz jak książę w swojej willi. Przez wpływy Camusota postarasz się o nominację na bibliotekarza w jakim ministerium, gdzie nie ma książek. Więc policz: jeśli umieścisz kapitał jako kaucję dziennika, będziesz miał dziesięć tysięcy franków renty, ty zarabiasz sześć, biblioteka da ci cztery… Znajdźże co lepszego? Gdybyś się ożenił z jagniątkiem bez zmazy, mogłaby się zmienić w wietrznicę po dwóch latach… Ostatecznie, cóż w tym jest? Pobrana z góry dywidenda. To w modzie dzisiaj. Jeśli mnie usłuchasz, trzeba przyjść jutro na obiad do Malagi. Zobaczysz tam teścia, dowie się o niedyskrecji popełnionej rzekomo przez Malagę i wówczas masz go w garści. Co do twojej przyszłej żony… ba!… Ależ jej błąd daje ci wszelką swobodę…

– Au! Twoja mowa jest równie wolna od obłudy jak kula armatnia.

– Kocham cię bezinteresownie, to wszystko, i umiem myśleć. I cóż! Czegóż stoisz jak figura woskowa? Nie ma co medytować. Małżeństwo to gra w cetno i licho; ot, wyrzuciłeś cetno.

– Dam ci odpowiedź jutro – rzekł Lousteau.

– Wolałabym od razu, Malaga przygotowałaby ci grunt dziś wieczór.

– A więc!… Dobrze…

Lousteau spędził wieczór wypisując do margrabiny długi list, w którym wywodził jej racje zmuszające go do małżeństwa: swoją stałą nędzę, lenistwo wyobraźni, siwe włosy, moralne i fizyczne znużenie, słowem cztery stronice argumentów. „Dina… ba! Poślę jej kartę z zawiadomieniem – rzekł sobie. – Jak mówi Bixiou, nie mam równego w tym, aby uciąć ogon miłości…” Lousteau, który zrazu grał komedię przed sobą, doszedł nazajutrz do tego, iż lękał się, aby małżeństwo nie spaliło na panewce. Toteż był przemiły dla rejenta.

– Znałem – powiadał – nieboszczyka pańskiego ojca u Florentyny, musiałem znać i pana u młodej Turquet. Co to jest tęga rasa! Był to bardzo zacny człowiek i wielki filozof, ojczulek Cardot, albowiem (pozwoli szanowny pan) nazywaliśmy go w ten sposób. W owym czasie Floryna, Florentyna, Tulia, Koralia i Marieta trzymały się niby pięć palców u dłoni… To już będzie temu z piętnaście lat. Pojmuje pan, że minęła mi pora szaleństw. W owym czasie zabawa była dla mnie wszystkim, dziś mam ambicję, ale żyjemy w epoce, w której aby dojść do czegoś, trzeba nie mieć długów, mieć majątek, żonę i dzieci. Skoro będę opłacał podatek, skoro będę właścicielem mego dziennika zamiast być współpracownikiem, zostanę posłem tak dobrze jak każdy inny.

Panu Cardot trafiło do smaku to wyznanie wiary. Lousteau wystąpił w pełnym rynsztunku, spodobał się rejentowi, który, rzecz dość łatwa do pojęcia, czuł się swobodniejszy z człowiekiem znającym sekrety jego ojca. Nazajutrz Lousteau zjawił się jako nabywca willi przy ulicy św. Łazarza na łonie rodziny Cardot, a w trzy dni później był tam na obiedzie.

Cardot mieszkał w starym domu w pobliżu Chatelet. Wszystko oddychało tam zamożnością. Oszczędność chroniła najmniejsze złocenia zieloną gazą. Meble w pokrowcach. O ile nie doznawało się żadnej obawy o solidność domu, czuło się chęć ziewania od pierwszego kwadransa. Nuda czaiła się we wszystkich meblach. Draperie zwisały smutno. Jadalnia podobna była do jadalni Harpagona. Gdyby nawet Stefan już przedtem nie znał Malagi, z samego rzutu oka na to wnętrze byłby odgadł, iż egzystencja rejenta toczy się na innej scenie. Dziennikarz ujrzał słuszną młodą osobę, blondynkę o niebieskich oczach, nieśmiałych i tęsknych zarazem. Zyskał sympatię starszego brata, czwartego dependenta w kancelarii ojcowskiej, którego sława literacka wabiła w swoje sidła, a który miał być spadkobiercą Cardota. Młodsza siostra miała dwanaście lat. Lousteau, opancerzony w słodycz jezuity, okazał się w rozmowie z matką nabożnym i monarchistą, był wstrzemięźliwy, obleśny, stateczny, szafujący komplementami.

 

W trzy tygodnie po prezentacji, za czwartym obiadem, Felicja Cardot, która przyglądała się Stefanowi spod oka, podała mu filiżankę kawy we framudze i rzekła cichym głosem, ze łzami w oczach:

– Całe życie obrócę na to, aby panu odwdzięczyć poświęcenie dla biednej dziewczyny…

Lousteau uczuł się wzruszony, tyle było wyrazu w tym spojrzeniu, akcencie, geście. „Ta mała mogłaby dać szczęście uczciwemu człowiekowi” – powiedział sobie, ściskając jej rękę za całą odpowiedź.

Pani Cardot spoglądała na zięcia jak na człowieka pełnego przyszłości; ale wśród wszystkich cnót, jakie mu przypisywała, głównie zachwycona była jego moralnością. Za podszeptem kutego rejenta Stefan dał jej słowo, że nie ma ani naturalnego dziecka, ani żadnego stosunku, który by mógł narazić szczęście drogiej Felisi.

– Może się to panu wyda przesadą z mej strony – mówiła dewotka – ale kiedy się daje w ręce mężczyzny taką perłę jak moja Felisia, trzeba czuwać nad jej przyszłością. Nie jestem z tych matek, które są uszczęśliwione, kiedy się pozbędą córki. Mój mąż jest to człowiek szybkiej decyzji, napiera na to małżeństwo, chciałby, aby już było po wszystkim. Różnimy się tylko w jednym… Mimo że z człowiekiem takim jak pan, pisarzem, którego młodość poświęcona pracy uniknęła zepsucia dzisiejszych czasów, można być bezpiecznym, mimo to miałby pan o mnie liche pojęcia, gdybym wydała córkę za mąż z zamkniętymi oczami. Wiem dobrze, że pan nie jesteś niewiniątkiem i byłabym bardzo niespokojna o moją Felisię – to szepnęła matrona do ucha – gdyby tak było; ale gdyby pan miał mieć jakiś stosunek… Ot, słyszał pan zapewne o pani Roguin, żonie rejenta, który zyskał, nieszczęściem dla naszej korporacji, tak smutną sławę. Pani Roguin utrzymuje stosunek, i to od 1820, z pewnym bankierem…

– Tak, du Tillet16 – odparł Stefan i ugryzł się w język, spostrzegłszy się na nieostrożności, z jaką przyznawał się do stosunków z du Tilletem.

– Otóż, drogi panie, gdybyś pan był matką, czy nie zadrżałbyś na myśl, iż córka twoja może doznać losu pani du Tillet? W jej wieku, będąc z domu Granville, mieć za rywalkę kobietę przeszło pięćdziesięcioletnią!… Wolałabym widzieć córkę na marach, niż dać ją człowiekowi mającemu stosunek z mężatką… Gryzetkę, aktorkę wreszcie bierze się i porzuca! Wedle mnie te kobiety nie są niebezpieczne, miłość jest dla nich rzemiosłem, nie zależy im na nikim, jednego stracą, odnajdą dwóch!… Ale kobieta, która chybiła obowiązkom, musi przywiązać się do swego błędu, znajduje usprawiedliwienie jedynie w swej stałości, o ile podobna zbrodnia jest kiedy do usprawiedliwienia! Tak przynajmniej ja rozumiem błąd przyzwoitej kobiety i oto co czyni ją tak niebezpieczną…

Miast zastanawiać się nad treścią tej oracji, Stefan żartował na ten temat u Malagi, dokąd udał się z przyszłym teściem; rejent bowiem i dziennikarz przystali do siebie znakomicie. Lousteau zaczął już w oczach swoich bliskich przybierać pozy ważnego człowieka: życie jego zyska wreszcie treść, przypadek dał mu szczęście w rękę: zostanie w najbliższym czasie właścicielem uroczej willi przy ulicy św. Łazarza; żeni się, bierze śliczną pannę, będzie miał około dwudziestu tysięcy franków renty; będzie mógł dać pole swej ambicji, młoda osoba kocha go, spokrewni się z kilkoma czcigodnymi rodzinami… Słowem, płynął pełnymi żaglami po błękitnym jeziorze nadziei. Pani Cardot zapragnęła widzieć ryciny Gil Blasa jednego z owych wydawnictw ilustrowanych, które inicjowało wówczas księgarstwo francuskie, i właśnie poprzedniego dnia Lousteau dostawił jej pierwsze zeszyty. Rejencina miała swój plan, pożyczała książkę jedynie po to, aby ją oddać, chciała mieć pozór niespodzianego najścia przyszłego zięcia. Widok tego kawalerskiego mieszkania, które mąż malował jej w zachwycających barwach, więcej, twierdziła, niż co bądź innego objaśni ją co do prowadzenia dziennikarza. Bratowa jej, pani Camusot, która nie znała fatalnego sekretu, bała się tego małżeństwa dla siostrzenicy. Pan Camusot, radca apelacyjny, opowiedział swojej macosze, pani Camusot, siostrze pana Cardot, rzeczy mało pochlebne dla dziennikarza. Lousteau, ten człowiek tak sprytny, nie widział nic niezwykłego w tym, iż żona bogatego rejenta chce obejrzeć tom kosztujący piętnaście franków, nim go kupi! Nigdy inteligentny człowiek nie zniża się do zastanawiania nad psychologią „kołtuna”, który dzięki tej nieuwadze jest dlań zamkniętą księgą; podczas gdy artysta dworuje sobie z mydlarzy, oni mają czas wystrychnąć go na dudka.

W pierwszych dniach stycznia 1837 pani Cardot i jej córka wzięły tedy dorożkę i udały się na ulicę des Martyrs, oddać „przyszłemu” Felicji poszyty Gil Blasa, uszczęśliwione obie, iż zobaczą mieszkanko dziennikarza. Tego rodzaju wizyty przyjęte są w starych mieszczańskich rodzinach. Odźwiernego nie było w domu, ale córka jego, dowiedziawszy się od godnej mieszczki, że mówi z teściową i przyszłą żoną pana Lousteau, wydała im klucz, tym chętniej, iż pani Cardot wsunęła jej sztukę złota. Było około południa, pora, w której dziennikarz wracał ze śniadania z Kawiarni Angielskiej. Mijając przestrzeń, która znajduje się pomiędzy Matką Boską Loretańską a ulicą des Martyrs, Lousteau spojrzał przypadkiem na dorożkę, która pięła się pod górę ulicą du Faubourg Montmartre i miał uczucie, że śni, poznając twarz Diny! Nogi wryły mu się w ziemię, skoro ujrzał istotnie swoją Dynuśkę w oknie dorożki.

– Co ty tu robisz? – wykrzyknął.

Niepodobna było tytułować panią kobietę, którą należało co rychlej wyprawić.

– Jak to, kochanie – wykrzyknęła – nie czytałeś moich listów?

– Owszem – odparł Lousteau.

– A więc?

– A więc?

– Jesteś ojcem – odparła dama z prowincji.

– Ba! – wykrzyknął, nie zwracając uwagi na barbarzyństwo tego wykrzyknika. „Ostatecznie – rzekł sobie w duchu – trzeba ją przygotować do katastrofy…”

Dał znak dorożce, aby się zatrzymała, podał rękę pani de La Baudraye i zostawił woźnicę z pojazdem pełnym tobołów, obiecując sobie odesłać, nie mieszkając, kobietę i pakunki tam, skąd przybyli.

– Panie! Panie! – krzyknęła mała Pamela.

Dziewczynka nie była pozbawiona sprytu i wiedziała, że trzy kobiety nie powinny się spotkać w mieszkaniu kawalera.

– Dobrze! dobrze! – rzekł dziennikarz, prowadząc Dinę.

Pamela pomyślała wówczas, że ta nieznajoma jest jakąś krewną, dodała wszakże:

– Klucz jest w drzwiach, ktoś jest u pana!

W pomieszaniu swoim, wśród potoku zdań wypowiadanych przez Dinę, Stefan usłyszał: Mama jest u pana, jedyna okoliczność, która dla niego była możliwa, i wszedł. Narzeczona i teściowa znajdujące się w sypialni wtuliły się w kącik, widząc Stefana z kobietą.

– Wreszcie, Stefanie, aniele mój, jestem twoją na całe życie! – wykrzyknęła Dina, rzucając mu się na szyję i ściskając go, gdy zamykał drzwi od wewnątrz. Życie w tym Anzy było dla mnie jedną agonią, nie mogłam już… a w dniu, w którym trzeba było oznajmić to, co dziś jest moim szczęściem… nie umiałam się na to zdobyć. Oto masz razem swą żonę i dziecko. Och! Nie pisać do mnie! Zostawiać mnie dwa miesiące bez wiadomości!

– Ale, Dino, stawiasz mnie w położeniu tak kłopotliwym…

– Kochasz mnie?

– Jakżeżbym cię nie kochał?… Ale czy nie lepiej było zostać w Sancerre… Jestem tu w najgłębszej nędzy i lękam się wciągnąć cię…

– Twoja nędza będzie dla mnie rajem. Będę żyć tutaj, nie ruszając się na krok…

– Mój Boże, to się tak ładnie mówi, ale… – Dina usiadła i zalała się łzami, słysząc te szorstkie słowa. Lousteau nie mógł się oprzeć temu wybuchowi, utulił baronową, uściskał ją. – Nie płacz, Dynuśka! – wykrzyknął. Wymawiając te słowa, felietonista ujrzał w lustrze widmo pani Cardot, która z głębi patrzyła nań. – No, Dynuśka, idź sama z Pamelą wyładować walizy – rzekł jej do ucha. – No, nie płacz, będziemy szczęśliwi. – Odprowadził ją do drzwi i wrócił do rejenciny, aby zażegnać burzę.

– Mój panie – rzekła pani Cardot – niezmiernie jestem rada, iż zechciałam się przyjrzeć własnymi oczami gospodarstwu człowieka, który ma zostać moim zięciem. Choćby Felisia miała to śmiercią przypłacić, nie będzie żoną człowieka takiego jak pan. Pierwszym pańskim obowiązkiem jest szczęście twojej Dynuśki!

I dewotka wyszła, uprowadzając Felisię, która płakała, Felisia bowiem przyzwyczaiła się do Stefana. Straszliwa pani Cardot wsiadła do dorożki, zmierzywszy groźnym spojrzeniem Dinę, która czuła jeszcze w sercu sztylet owego: To się tak ładnie mówi, ale która, podobna wszystkim kochającym kobietom, wierzyła mimo to w: Nie płacz, Dynuśka. Lousteau, któremu nie zbywało na pewnej determinacji, jaką dają perypetie burzliwego życia, rzekł sobie: „Dynuśka jest szlachetna; skoro raz dowie się o moim małżeństwie, poświęci się dla mej przyszłości, a wiem, jak się wziąć do tego, aby ją uwiadomić”. Zachwycony, iż znalazł podstęp, którego skutek zdawał mu się pewny, zaczął tańczyć na znaną melodię: „Larifla! fla, fla! Następnie, raz omotawszy Dynuśkę – powiadał sobie w duchu – pójdę opowiedzieć cały romans mamie Cardot: uwiodłem jej Felisię, którą poznałem… mniejsza o to gdzie… Felicja, występna z miłości, nosi w łonie zakład naszego szczęścia i… larifla! fla, fla! Ojciec nie może mi zadać łgarstwa, fla, fla… ani córka, larifla! Ergo, rejent, rejencina i rejentówna są w saku, larifla, fla, fla!…” Ku wielkiemu swemu zdumieniu Dina zastała Stefana tańczącego niedozwolony taniec.

– Twój przyjazd i nasze szczęście czynią mnie pijanym z radości!… – rzekł, tłumacząc jej ów napad szaleństwa.

– A ja myślałam, że mnie już nie kochasz!… – wykrzyknęła biedna kobieta, upuszczając torebkę i płacząc ze szczęścia na fotelu, na który się osunęła.

– Rozgość się, mój aniołku – rzekł Stefan, śmiejąc się w duchu – muszę napisać dwa słowa, aby się wymówić z kawalerskiego obiadku, chcę mieć wszystek czas dla ciebie. Rozkazuj, jesteś tu u siebie.

Stefan napisał do Bixiou17:

„Mój drogi, baronowa spadła mi na kark i gotowa jest udaremnić moje małżeństwo, jeżeli nie wprowadzimy na scenę jednej z najoklepańszych sztuczek tysiąca i jednego wodewilów z Gymnase. Zatem liczę na ciebie, że przybędziesz jako starzec molierowski połajać swego siostrzeńca Leandra za jego szaleństwa, gdy dziesiąta Muza będzie ukryta w moim pokoju; chodzi o to, aby ją wziąć na uczucie, jedź ostro, bądź brutalny, przypiecz ją do żywego. Co do mnie, rozumiesz, jestem ślepo jej oddany i będę głuchy, aby ci dać prawo krzyczeć. Przybywaj, jeżeli możesz, o siódmej.

Twój stary kompan,

E. Lousteau”.

Wysławszy ten list przez posłańca pod adresem człowieka, który jak nikt w Paryżu lubował się w owych psikusach zwanych przez artystów kawałami, Lousteau rozwinął na pozór wielką gorliwość w zainstalowaniu Muzy z Sancerre; zajął się rozmieszczeniem wszystkich rzeczy, które przywiozła; zapoznał ją ze sprzętami i personelem domowym, z tak zupełną dobrą wiarą, z przyjemnością, która tak przelewała się w słowach i pieszczotach, że Dina mogła się uważać za kobietę najbardziej kochaną pod słońcem. Apartament ten, w którym najmniejsze rzeczy nosiły piętno mody, podobał się jej o wiele bardziej niż zamek w Anzy. Dziennikarz wezwał Pamelę Mignon, ową inteligentną czternastoletnią dziewczynkę, pytając, czy zechce być panną służącą imponującej baronowej. Zachwycona Pamela objęła natychmiast funkcje, idąc zamówić obiad w restauracji na bulwarze. Nie widząc żadnych sprzętów potrzebnych do życia, Dina zrozumiała wówczas, jaka nędza kryła się pod na wskroś powierzchownym zbytkiem tego kawalerskiego gospodarstwa. Obejmując w posiadanie szafy, komody, tworzyła najsłodsze projekty: zmieni obyczaje Stefana, obudzi w nim zamiłowanie domu, stwarzając mu dobrobyt we własnym mieszkaniu. Nowość położenia kryła oczom Diny całe jego niebezpieczeństwo; widziała w odwzajemnianej miłości rozgrzeszenie swego błędu, nie sięgała jeszcze oczyma poza ściany tego domu. Pamela, której inteligencja stała na wyżynach loretki, poszła prosto do pani Schontz poprosić ją o srebro, opowiadając, co się zdarzyło Stefanowi. Oddawszy cały sprzęt do rozporządzenia Pameli, pani Schontz pobiegła do Malagi, swojej serdecznej przyjaciółki, aby uprzedzić rejenta o nieszczęściu, jakie spadło na przyszłego zięcia. Wolny od niepokoju o swoje małżeństwo, dziennikarz był coraz serdeczniejszy dla gościa z prowincji. Obiad odbył się wśród tych rozkosznych dzieciństw dwojga kochanków, wreszcie swobodnych i szczęśliwych, iż są razem. Po kawie, gdy Lousteau trzymał Dinę na kolanach przy kominku, ukazała się Pamela pomieszana18.

 

– Przyszedł pan Bixiou! Co mu powiedzieć? – spytała.

– Wejdź do gabinetu – rzekł dziennikarz do kochanki – zaraz go wyprawię; to jeden z moich najbliższych przyjaciół, któremu zresztą trzeba będzie wyznać odmianę w mym życiu.

– Och! Och! Dwa nakrycia i niebieski aksamitny kapelusik – wykrzyknął szczwany wyga – …odchodzę… Oto co znaczy żenić się, trzebaż się pożegnać z kawalerstwem! Jak człowiek czuje się bogaty w chwili, gdy się przeprowadza, hę?

– Alboż ja się żenię? – rzekł Lousteau.

– Jak to! Więc już się nie żenisz? – wykrzyknął Bixiou.

– Nie!

– Nie! Ej, do paralusza? Czyżbyś naprawdę miał popełnić głupstwo? Jak to!… Ty, który dzięki błogosławieństwu niebios znalazłeś dwadzieścia tysięcy franków renty, pałacyk, żonę, świetny kwiat bogatego mieszczaństwa…

– Dosyć, dosyć, Bixiou, wszystko skończone, idź sobie.

– Iść sobie! Mam prawa przyjaciela, nadużywam ich. Cóż się stało?

– Przyjechała ta pani z Sancerre, jest matką, będziemy żyć razem szczęśliwi przez resztę naszych dni… Dowiedziałbyś się o tym jutro, na jedno wyjdzie powiedzieć ci dziś.

– Tam do kata! Za dużo cegieł na głowę naraz! Ale jeżeli ta kobieta kocha cię szczerze i naprawdę, w takim razie wróci, skąd przybyła. Alboż kobieta z prowincji zdoła się kiedykolwiek stać paryżanką? Będziesz przez nią męki cierpiał we wszystkich ambicjach. Czy zapominasz, co to kobieta z prowincji? Będzie równie nudna w szczęściu co w nieszczęściu, rozwinie tyleż talentu w tym, aby unikać wdzięku, ile paryżanka wkłada w to, aby go wynaleźć. Słuchaj, Lousteau, to, że miłość każe ci zapomnieć, w jakich czasach żyjemy, pojmuję; ale ja, twój przyjaciel, nie mam opaski mitologicznej na oczach… No więc zastanów się nad swą pozycją. Pływasz od piętnastu lat w świecie literackim, nie jesteś już młody, wyświechtałeś się jak rękaw kancelisty! Tak, mój stary, robisz jak paryscy ulicznicy, którzy, aby ukryć dziury w pończochach, zawijają je: nosisz już łydki na pięcie! Słowem, twój dowcip ledwie dyszy, starowinka. Twoje koncepta bardziej są znane od sekretnego lekarstwa…

– Powiem ci jak Regent kardynałowi Dubois: Dosyć już tego kopania w…! – wykrzyknął Lousteau, śmiejąc się.

– Ha! Stary młodzieńcze – odparł Bixiou – czujesz w ranie żelazo chirurga! Wyczerpałeś się, nieprawdaż? I ot, w ogniu młodości, pod naporem nędzy, cóżeś zyskał? Nie jesteś na świeczniku i nie masz odłożonych ani tysiąca franków. Oto twoja pozycja w cyfrach. Czy będziesz mógł na schyłku sił utrzymać piórem dom? Toć twoja połowica, jeśli jest uczciwa, nie będzie miała środków loretki, aby wydobyć jedną i drugą tysiączkę z głębokości, w których ją chowa filister? Zarzynasz się po prostu. To tylko strona finansowa. Przypatrzmyż się stronie politycznej. Żeglujemy w epoce na wskroś mieszczańskiej, w której honor, cnota, delikatność, talent, wiedza, geniusz jednym słowem polega na tym, aby płacić weksle, nie być nic dłużnym nikomu i dobrze chodzić koło interesików. Bądź stateczny, bądź przyzwoity, miej żonę i dzieci, płać czynsze i podatki, pełń dyżury narodowego gwardzisty, bądź podobny do wszystkich gemajnów swojej kompanii, a możesz zabiegać się o wszystko, zostać ministrem, a masz szanse, bo nie nazywasz się Montmorency! Miałeś oto dopełnić warunków wymaganych dla męża stanu, byłeś zdolny robić wszystkie świństwa potrzebne w tym rzemiośle, nawet odgrywać miernotę, byłbyś prawie że w naturalnej roli. I dla kobiety, która cię puści kantem w terminie wszystkich wiecznych miłości, za trzy, pięć lub siedem lat, zużywszy twoje ostatnie siły umysłowe i fizyczne, obracasz się plecami do kwiatu mieszczaństwa, do całej przyszłości politycznej, do trzydziestu tysięcy franków renty, do szacunku świata… Czy na tym powinien był skończyć człowiek, który nie miał już złudzeń?… Mógłbyś ostatecznie gnieździć się z aktorką, która by ci przypadła do smaku, to jest, co się zowie, kwestia gabinetowa; ale żyć z kobietą zamężną? To się nazywa walić w samo centrum nieszczęścia! Połykać wszystkie jaszczurki grzechu bez żadnej z jego przyjemności…

– Dosyć, powiadam, rzecz zamyka się w tym słowie: kocham panią de La Baudraye i wolę ją od wszystkich majątków świata, od pozycji… Mogłem się dać odurzyć dymowi ambicji… ale wszystko znika wobec szczęścia zostania ojcem.

– A, giez ojcostwa cię ukąsił? Ależ, nieszczęśliwy, jest się ojcem dzieci tylko swojej prawej żony! Cóż znaczy smarkacz, który nie nosi twego nazwiska? To ostatni rozdział romansu! Zabiorą ci to twoje dziecko! Widzieliśmy ten temat od dziesięciu lat w dwudziestu wodewilach. Społeczeństwo, mój drogi, zaciąży nad wami wcześniej czy później. Odczytaj Adolfa! Och, mój Boże, widzę was, kiedy się już poznacie na wylot, widzę was nieszczęśliwych, bez szacunku świata, bez majątku, bijących się z sobą jak akcjonariusze spółki załapani przez dyrektora! Wasz dyrektor, moje aniołki, to szczęście.

– Ani słowa więcej, Bixiou.

– Ależ ja ledwie zacząłem! Słuchaj, mój drogi. Wiele od pewnego czasu nagadano złego o małżeństwie; ale poza tą zaletą, iż jest to najprostszy sposób ustalenia dziedzictwa, jedynie małżeństwo daje ładnym chłopcom bez grosza sposób zrobienia majątku w dwa miesiące: dlatego opiera się wszystkim tym atakom! Toteż nie ma kawalera, który by wcześniej lub później nie żałował, iż chybił z własnej winy małżeństwa z trzydziestoma tysiącami franków renty…

– Nie chcesz mnie tedy zrozumieć! – wykrzyknął Lousteau zrozpaczonym tonem. – Idźże… Ona jest tam.

– Daruj, czemu było nie powiedzieć wcześniej… jesteś pełnoletni… i ona także – dodał ciszej, dość głośno wszakże, aby Dina słyszała. – Ładnie ci każe odpokutować swoje szczęście…

– Jeśli to szaleństwo, chcę je popełnić… Bądź zdrów!

– Człowiek w morzu! – wrzasnął Bixiou.

– Niech diabli porwą przyjaciół, którzy czują się w prawie mówić człowiekowi kazania – rzekł Lousteau, otwierając drzwi od gabinetu, gdzie ujrzał na fotelu panią de La Baudraye złamaną, wycierającą oczy haftowaną chusteczką.

– Po co ja tu przyjechałam – rzekła. – Och, Boże! Po co?… Stefanie, ja nie jestem taką prowincjonalną gąską, jak myślisz… Ty sobie drwisz ze mnie.

– Drogi aniele – odparł Lousteau, który wziął Dinę w ramiona, podniósł z fotelu i przeprowadził wpół martwą do salonu – poświęciliśmy sobie nawzajem swoją przyszłość, ofiara za ofiarę. Podczas, gdy serce moje było w Sancerre, żeniono mnie tutaj, ale opierałem się i… wierzaj! Byłem bardzo nieszczęśliwy.

– Och! jadę! – wykrzyknęła Dina, zrywając się jak szalona i robiąc dwa kroki ku drzwiom.

– Zostaniesz, Dynuśka, wszystko skończone. Ech! Ta fortuna, czyliż przychodziła mi tak tanio? Czyż nie trzeba mi było ubrać się w grubą blondynę o czerwonym nosie, córkę rejenta, plus teściową, która zapędziłaby w kozi róg panią Piédefer na punkcie dewocji…

Pamela wbiegła do salonu i szepnęła do ucha Stefana: „Pani Schontz!…”.

Lousteau wstał, zostawił Dinę na kanapie i wyszedł.

– Wszystko przepadło, kotuśku – rzekła loretka. – Cardot nie chce się pokłócić z żoną o zięcia. Dewotka zrobiła scenę… pierwsza klasa! Koniec końców, obecny pierwszy dependent, który był od dwóch lat drugim dependentem, bierze córkę i kancelarię.

– Podły! – wykrzyknął Lousteau. – W jaki sposób w ciągu dwóch godzin mógł się namyślić?…

– Mój Boże, to bardzo proste. Ladaco, któremu nieboszczyk zwierzył się z sekretem, pochwyciwszy parę słów sprzeczki z panią Cardot, odgadł pozycję pryncypała. Rejent liczy na twój honor i delikatność, wszystko już jest ułożone. Dependent, którego prowadzenie jest bez zarzutu (ba! Hultaj chodził regularnie na mszę, skończony hipokryta!) podoba się rejencinie. Cardot pragnie zostać z tobą w dobrej przyjaźni. Ma objąć dyrekturę olbrzymiego towarzystwa finansowego, będzie ci mógł oddać jaką przysługę. Ha! Budzisz się z pięknego snu.

15Florentyna – [por.] Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia, Pierwsze kroki. [przypis tłumacza]
16du Tillet – [por.] Córka Ewy, Cezar Birotteau etc. [przypis tłumacza]
17Bixiou – [por.] Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia etc. [przypis tłumacza]
18pomieszany – dziś raczej: zmieszany. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»