Бесплатно

Proboszcz z Tours

Текст
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

– Och! Albo na cmentarzu. Ale niech się dzieje wola boża!

I Troubert podniósł oczy do nieba z wyrazem rezygnacji.

– Przyszedłem – dodał – poprosić księdza o pożyczenie mi Wykazu beneficjów54. Jeden ksiądz w całym Tours masz to dzieło.

– Proszę, niech ksiądz weźmie z biblioteki – odparł Birotteau, któremu ostatnie słowa Trouberta uprzytomniły wszystkie rozkosze jego życia.

Wysoki kanonik przeszedł do biblioteki i pozostał tam przez czas, przez który wikariusz się ubierał. Niebawem rozległ się dzwon na śniadanie, podagryk zaś, pomyślawszy, iż gdyby nie odwiedziny Trouberta nie miałby ognia przy wstawaniu, powiedział sobie:

– To poczciwy człowiek!

Obaj księża zeszli razem, uzbrojeni każdy olbrzymim in folio, które złożyli na konsolce55 w jadalni.

– Cóż to takiego? – spytała cierpko panna Gamard, zwracając się do księdza Birotteau. – Mam nadzieję, że ksiądz mi nie będzie zagracał jadalni swymi szpargałami.

– To ja potrzebowałem tych książek – odparł Troubert – ksiądz wikariusz był tak uprzejmy, że mi ich pożyczył.

– Powinnam była się domyślić – rzekła, uśmiechając się wzgardliwie. – Ksiądz Birotteau nie często zagląda do tych grubych tomów.

– Jak pani się miewa? – odparł pensjonariusz pieszczonym głosem.

– Nieszczególnie – odparła sucho.– Ksiądz jest przyczyną, że mnie zbudzono z pierwszego snu i całą noc mi to zepsuło.

Panna Gamard dodała siadając:

– Mleko stygnie, moi panowie.

Zdumiony tym cierpkim przyjęciem gospodyni, wówczas gdy spodziewał się przeprosin, ale przerażony, jak wszyscy ludzie nieśmiali, widokami dyskusji, zwłaszcza gdy mają być jej przedmiotem, biedny wikary usiadł w milczeniu. Następnie, widząc na twarzy panny Gamard oznaki wyraźnej niechęci, trwał w niepewności: rozum kazał mu nie znosić zuchwalstwa gospodyni, charakter zaś skłaniał go do unikania sporu. W tej wewnętrznej udręce, Birotteau jął56 się uważnie przyglądać wielkim zielonym kratom na grubej ceracie, którą od niepamiętnych czasów panna Gamard zostawiała podczas śniadania na stole, bez względu na wytarte brzegi oraz liczne blizny tego nakrycia. Dwaj pensjonariusze znaleźli się każdy w swoim trzcinowym fotelu, naprzeciwko siebie, na dwóch krańcach tego prostokątnego stołu, którego centrum zajmowała gospodyni, i nad którym górowała z wysokości swego krzesła wymoszczonego poduszkami i zwróconego grzbietem do pieca. Ten pokój, oraz wspólny salon, znajdowały się na parterze pod sypialnią i salonem księdza Birotteau. Kiedy wikariusz brał z rąk panny Gamard filiżankę kawy z cukrem, zmroziło go głębokie milczenie, w jakiem miał dopełnić tego tak wesołego zazwyczaj aktu kończącego śniadanie. Nie śmiał patrzyć ani na oschłą twarz Trouberta, ani na groźną twarz starej panny; aby coś z sobą począć, obrócił się w stronę wielkiego opasłego mopsa, który nie ruszał się nigdy z poduszki koło pieca, zawsze znajdując po lewej talerz pełen łakoci, po prawej zaś miseczkę czystej wody.

– I cóż, kochasiu, czekasz na swoją kawkę?

Osobnik ten, jeden z najważniejszych w domu, ale mało krępujący o tyle, iż nie szczekał już i zostawiał głos swojej pani, podniósł na księdza Birotteau małe oczki ukryte pod fałdami tłuszczu, po czym zamknął je ponuro. Aby zrozumieć męczarnię biednego wikariusza, trzeba powiedzieć, iż, obdarzony wymową pustą i dźwięczną jak dźwięk balonu, twierdził on, nie mogąc zresztą przytoczyć żadnego argumentu na poparcie swego mniemania, iż mowa pomaga trawieniu. Panna Gamard, która podzielała tę higieniczną teorię, stale dotąd, mimo ich nieporozumień, rozmawiała z wikariuszem przy stole, ale od kilku dni próżno wytężał swą inteligencję, daremnie wysilał się na chytre pytania, aby ją pociągnąć za język. Gdyby szczupłe ramy tej powiastki pozwoliły przytoczyć bodaj jedną z tych rozmów, które ściągały prawie zawsze cierpki i sardoniczny uśmiech na usta księdza Troubert, dałaby ona skończony obraz prowincjonalnego beocjanizmu57. Ubawiłyby może czytelników osobliwe poglądy, jakie ksiądz Birotteau i panna Gamard wygłaszali w zakresie polityki, religii i literatury. Byłoby niewątpliwie ucieszną rzeczą przedstawić czy to powagę, z jaką, w roku 1826, podawali w wątpliwość śmierć Napoleona; czy to przypuszczenia, które kazały im wierzyć w istnienie Ludwika XVII58, ocalonego dzięki kryjówce w dziupli grubego drzewa. Któż by się nie uśmiał, słysząc jak, na mocy sobie tylko wiadomych racji, orzekają, że król francuski sam jeden rozstrzyga o podatkach, że parlament powołany jest po to, aby zniszczyć kler, że w czasie Rewolucji zginęło przeszło milion trzysta osób na rusztowaniu? Następnie mówili o prasie, nie znając liczby dzienników, nie mając najmniejszego pojęcia, czym jest to nowoczesne narzędzie. Wreszcie ksiądz Birotteau słuchał z uwagą panny Gamard, kiedy mówiła, że człowiek spożywający jedno jajko co rano musi niechybnie umrzeć z końcem roku, i że takie fakty widywano; że mała pulchna bułeczka spożywana bez napoju przez kilka dni z rzędu leczy ze scjatyki59 ; że wszyscy robotnicy, którzy pracowali przy zburzeniu opactwa Saint-Martin, pomarli w ciągu pół roku; że, za Bonapartego, pewien prefekt dokładał wszelkich starań, aby zburzyć wieże św. Gracjana, i tysiąc podobnych baśni.

Ale w tej chwili Birotteau czuł, że mu język zmartwiał, zdecydował się tedy z żalem jeść w milczeniu. Po chwili uznał, że to milczenie niebezpieczne jest dla jego żołądka i rzekł zuchwale:

– Wyborna kawa dzisiaj!

Ten akt odwagi był zupełnie bezcelowy. Spojrzawszy w niebo przez małą przestrzeń, która dzieliła nad ogrodem dwa czarne żebra św. Gracjana, wikary odważył się jeszcze:

– Dziś będzie ładniejszy dzień niż wczoraj…

Na te słowa panna Gamard spojrzała tkliwie na księdza Troubert, po czym zwróciła bezlitośnie surowy wzrok na księdza Birotteau, który, szczęściem, spuścił oczy.

Trudno o żeńską istotę, która by doskonalej od panny Gamard wyrażała smętną dolę starej panny. Ale, aby dobrze odmalować osobę, dzięki której drobne wydarzenia tego dramatu oraz uprzednie życie osób będących jego aktorami nabierają olbrzymiej wagi, trzeba może streścić tu pojęcie, które zawiera w sobie stara panna: codzienne życie urabia duszę, a dusza tworzy fizjonomię.

Jeżeli wszystko w społeczeństwie, tak jak w świecie, musi mieć cel, istnieją niewątpliwie egzystencje, których celu i pożytku niepodobna sobie wytłumaczyć. Zarówno moralność, jak i ekonomia polityczna odrzucają jednostkę, która konsumuje nie produkując, która zajmuje miejsce na ziemi, nie tworząc dokoła siebie ani złego, ani dobrego; zło bowiem jest niewątpliwie dobrem, które nie ujawnia się bezpośrednio. Rzadkim jest, aby, siłą rzeczy, stare panny nie mieściły się w rzędzie tych nieproduktywnych istot. Otóż, o ile świadomość pracy daje czynnej jednostce zadowolenie, które pomaga znosić życie, o tyle pewność, że się jest ciężarem lub nawet nieużytkiem, musi wydawać przeciwny skutek; musi w bezczynnej istocie budzić tę samą wzgardę dla samej siebie, którą budzi w innych. Ten bezwzględny osąd społeczny jest jedną z przyczyn, które, bez ich wiedzy, sączą w dusze starych panien ową markotność odbijającą się na ich twarzy. Przesąd, w którym jest może coś prawdy, rzuca zawsze i wszędzie – we Francji więcej niż gdziekolwiek – bardzo ujemne światło na kobietę, z którą nikt nie chciał podzielić doli lub znosić niedoli życia. Nadchodzi dla panien wiek, w którym świat, słusznie czy nie, potępia je ze wzgardą, której są ofiarą. Jeżeli jest brzydka, zalety, charakter powinny były okupić skazy natury; jeżeli ładna, nieszczęście jej musi mieć jakieś poważne przyczyny. Nie wiadomo, która z nich bardziej zasługuje na wzgardę. Jeżeli jej panieństwo jest wyrozumowane, jeżeli jest chęcią niezależności, żaden mężczyzna ani żadna matka nie przebaczą jej tego, iż sprzeniewierzyła się powołaniu kobiety, zamykając serce dla uczuć, które płci ich daje tyle wdzięku. Wyrzec się tych cierpień, znaczy abdykować z ich poezji i stać się niegodną wszelkich pociech, do których matka ma zawsze niezaprzeczone prawa. Przy tym szlachetne uczucia, wdzięki, przymioty kobiece rozwijają się jedynie przez nieustanne ćwiczenie; zostając panną, istota płci żeńskiej staje się wręcz nonsensem: samolubna i zimna, budzi we wszystkich wstręt. Ten nieubłagany wyrok jest niestety zbyt sprawiedliwy, i stare panny znają jego pobudki. Świadomość ta wzrasta w ich sercu, w miarę jak skutki ich smutnego życia odciskają się na ich rysach. Więdną tedy, ponieważ nieustanne wzruszenia szczęścia, które rozpromienia twarz kobiety i daje tyle miękkości jej ruchom, nigdy u niej nie istniały. Stają się cierpkie i zgryźliwe, ponieważ istota, która chybiła swego powołania, jest nieszczęśliwa; cierpi, a cierpienie rodzi złość. W istocie, zanim sama do siebie zacznie mieć żal o swe osamotnienie, stara panna długo obwinia świat. Od oskarżenia do żądzy zemsty jest tylko krok. Wreszcie, brak wdzięku we wszystkim, co czynią, jest również koniecznym następstwem ich życia. Ponieważ nigdy nie czuły potrzeby podobania się, wykwint, smak są dla nich czymś obcym. Widzą tylko siebie. To uczucie każe im bezwiednie wybierać to, co im jest wygodne, z uszczerbkiem tego, co mogłoby być miłe drugim. Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, co je różni od innych kobiet, spostrzegają to wreszcie i cierpią. Zazdrość jest niezniszczalnym uczuciem w sercu kobiety. Stare panny są tedy zazdrosne w próżni. Znają tylko niedolę tej jedynej namiętności, jaką mężczyźni przebaczają płci pięknej, ponieważ im pochlebia. Tak więc, udręczone we wszystkich pragnieniach, zmuszone dławić głos natury, stare panny doznają zawsze jakiegoś wewnętrznego przymusu, z którym nie oswajają się nigdy. Czyż nie jest przykro w każdym wieku, zwłaszcza dla kobiety, czytać na twarzach odrazę, kiedy losem jej jest budzić w sercach jedynie miłe uczucia? Toteż spojrzenie starej panny jest zawsze kose, nie tyle przez skromność, ile przez lęk i wstyd. Nie przebaczają światu swej fałszywej roli, ponieważ nie przebaczają jej samym sobie. Otóż niepodobieństwem jest dla istoty ludzkiej, będącej w ciągłej wojnie z sobą, lub w sprzeczności z życiem, zostawić innych w spokoju i nie zazdrościć ich szczęściu.

 

Ten bezmiar smutnych myśli widniał w szarych i wyblakłych oczach panny Gamard, szeroka zaś czarna obwódka, która je okalała, świadczyła o długich walkach jej samotnego życia. Wszystkie zmarszczki na jej twarzy biegły prosto. Linie czoła, głowy i policzków miały coś twardego, oschłego. Pozwalała obojętnie rosnąć siwym kosmykom z kilku brodawek, jakie miała na twarzy. Wąskie usta zaledwie pokrywały zbyt długie zęby, zresztą dość białe. Włosy jej, niegdyś czarne, zbielały w okropnych migrenach. Wypadek ten zmuszał ją do noszenia koku; ponieważ jednak nie umiała go wkładać tak, aby ukryć jego ślady, istniała często przestrzeń między krajem60 czepka a czarnym sznurkiem, który przytrzymywał tę licho ufryzowaną perukę. Suknia jej, taftowa w lecie, merynosowa w zimie, ale zawsze brunatna, ściskała trochę nadto jej niezręczną kibić61 i chude ramiona. Spod krochmalonego kołnierzyka wyglądała szyja, której czerwona skóra była artystycznie prążkowana niby dębowy liść oglądany pod światło. Pochodzenie panny Gamard dostatecznie zresztą tłumaczyło niedostatki jej wdzięku. Była córką handlarza drzewem, wzbogaconego chłopa. Mając lat osiemnaście mogła być świeża i pulchna; ale nie zostało ani śladu z białej cery ani też z pięknych kolorów, które lubiła wspominać. Cera jej była wyblakła jak często u dewotek.

Ze wszystkich rysów orli nos najdosadniej wyrażał despotyzm charakteru, tak jak płaskie czoło zdradzało ciasnotę umysłu. W ruchach miała coś niespokojnego, co wykluczało wszelki wdzięk. Sam widok starej panny, gdy wyjmowała z woreczka chustkę, aby obetrzeć hałaśliwie nos, pozwoliłby wam odgadnąć charakter jej i obyczaje. Dość wysokiego wzrostu, trzymała się bardzo prosto i usprawiedliwiała spostrzeżenie przyrodnika, który wytłumaczył fizycznie chód starych panien, twierdząc, że ich stawy się zrastają. Kiedy szła, ruch nie rozkładał się harmonijnie na całą osobę, nie tworzył owego wdzięcznego falowania, tak powabnego u kobiet; szła, aby tak rzec, z jednej sztuki, wyrastając za każdym krokiem niby posąg Komandora. W chwilach dobrego humoru dawała do zrozumienia, jak wszystkie stare panny, że mogła była wyjść za mąż, ale szczęściem przejrzała na czas złą wiarę zalotnika. W ten sposób bezwiednie dyskredytowała swoje serce, podkreślając swój zmysł rachuby.

Ten typowy okaz gatunku stara panna miał bardzo stosowną ramę w pociesznych wzorach tapety w sali jadalnej, przedstawiających jakieś tureckie krajobrazy. Panna Gamard przebywała zazwyczaj w tym pokoju, zdobnym w dwie konsole i barometr. Na fotelu każdego z księży znajdowała się haftowana poduszeczka o spełzłych62 kolorach. Salon, gdzie panna Gamard przyjmowała, był godny jej. Łatwo go objaśnimy mówiąc, że nazywał się żółtym salonem: portiery63 były żółte, meble i obicia żółte; na kominku strojnym w lustro o złoconych ramach stały kryształowe świeczniki i takiż zegar. Co się tyczy osobistego apartamentu panny Gamard, nikomu nie było dane tam zaglądać. Można było tylko przypuszczać, że pełen był owych gałganków, zużytych mebli, łachów, jakimi się otaczają wszystkie stare panny. Taką była osoba, która miała wywrzeć przemożny64 wpływ na losy księdza Birotteau.

Nie mogąc zużyć, w myśl głosu natury, energii właściwej kobiecie, a zmuszona jakoś zatrudnić tę energię, stara panna przelała ją w małostkowe intrygi, prowincjonalne plotki oraz w owe samolubne kombinacje, jakie z czasem tworzą wyłączną treść życia wszystkich starych panien. Na swoje nieszczęście, Birotteau rozwinął w Zofii Gamard jedyne uczucia, do jakich biedna istota była zdolna: uczucia nienawiści, które, utajone, w spokoju i monotonii ciasnego prowincjonalnego życia, nabrały tym większej siły przez to, iż rozgrywały się na małych rzeczach i w ciasnej sferze. Birotteau był z rzędu tych ludzi, na których wszystko się wali, ponieważ, nie umiejąc nic widzieć, nie mogą niczego uniknąć: wszystko na nich spada.

– Tak, będzie ładnie – odparł po chwili kanonik, który widocznie zbudził się z zadumy i chciał okazać się grzeczny.

Birotteau, przerażony czasem, jaki upłynął między pytaniem a odpowiedzią – pierwszy raz bowiem w życiu wypił kawę w milczeniu – opuścił jadalnię ze ściśniętym sercem. Filiżanka kawy ciążyła mu w żołądku. Przechadzał się smutnie po wąskich bukszpanowych alejach, które tworzyły gwiazdę w ogródku. Kiedy się obrócił, obszedłszy raz w koło, ujrzał w progu salonu pannę Gamard i księdza Troubert. Stali w milczeniu: on ze skrzyżowanymi rękoma, nieruchomy jak posąg na grobie, ona oparta o oszklone drzwi. Patrzyli w niego, jak gdyby licząc jego kroki. Dla człowieka nieśmiałego nie ma uciążliwszej rzeczy niż być przedmiotem ciekawych spojrzeń; ale, jeżeli spojrzenia te sączą nienawiść, ból jaki sprawiają zmienia się w męczarnię. Niebawem ksiądz Birotteau wyroił sobie, że przeszkadza pannie Gamard i kanonikowi. Myśl ta, zrodzona z lęku i poczciwości, wzmogła się tak, że wolał opuścić ogród. Odszedł nie myśląc już o swej kanonii, tak dalece pochłonęła go rozpaczliwa tyrania starej panny. Przypadkowo, szczęściem dla siebie, znalazł w kościele wiele roboty: było kilka pogrzebów, jeden ślub i dwa chrzty. To mu pozwoliło zapomnieć o swych strapieniach. Kiedy żołądek oznajmił mu godzinę obiadu, wydobył nie bez przerażenia zegarek i stwierdził, że jest kilka minut po czwartej. Znał punktualność panny Gamard, pośpieszył tedy czym prędzej do domu.

Ujrzał w kuchni pierwsze danie już sprzątnięte. Kiedy wszedł do jadalni, stara panna rzekła głosem, w którym przebijała równocześnie cierpka wymówka i radość, iż złapała pensjonariusza na przestępstwie.

– Jest wpół do piątej, proszę księdza. Ksiądz wie, że tu nie czeka się na nikogo.

Wikariusz spojrzał na zegar, a położenie gazy mającej go chronić od kurzu dowiodło mu, że gospodyni nakręciła zegar, z umysłu65 posuwając go o kilka minut przed zegarem katedralnym. Nie było sposobu nic odpowiedzieć. Dać wyraz swoim podejrzeniom znaczyło spowodować najstraszliwszy i najbardziej usprawiedliwiony wybuch elokwencji, której panna Gamard umiała, jak wszystkie kobiety jej klasy, dać folgę66 w podobnym wypadku. Panna Gamard odgadła tysiączne dokuczliwości, jakimi służąca może zatruć życie panu, albo żona mężowi i zwaliła je na swego pensjonariusza. Sposób, w jaki z lubością obmyślała te spiski przeciw domowemu szczęściu biednego księdza, nosił piętno głębokiego ducha złości. Umiała się tak urządzić, aby nigdy wina nie była po jej stronie.

W tydzień po momencie, od którego zaczyna się opowiadanie, ksiądz Birotteau nie mógł nie spostrzec, iż ma do czynienia ze spiskiem uknutym od pół roku. Póki stara panna wykonywała potajemnie swą zemstę i póki wikariusz mógł dobrowolnie utrzymywać się w błędzie, nie chcąc wierzyć w złośliwe intencje, choroba moralna niewielkie w nim uczyniła postępy. Ale od czasu przygody z lichtarzem, od czasu posunięcia zegara, Birotteau nie mógł już wątpić, że żyje pod wzrokiem nienawiści, której oko wciąż jest nań otwarte. Wówczas owładnęła nim rozpacz; o każdej porze widział cienkie i haczykowate palce panny Gamard, gotowe zatopić się w jego sercu! Szczęśliwa, iż może żyć uczuciem tak bogatym we wzruszenia jak zemsta, stara panna lubiła krążyć, ciążyć nad wikariuszem, jak drapieżny ptak krąży nad myszą leśną, nim ją pożre. Od dawna powzięła plan, którego oszołomiony ksiądz niezdolny był odgadnąć i plan ten wprowadzała w życie z genialnością, jaką umieją rozwijać w drobnych rzeczach osoby samotne, których dusza, niezdolna do wzlotów prawdziwej pobożności, rzuciła się w małostkową dewocję. Wreszcie ostatnia, ale okropna właściwość tej męczarni: utrapienia księdza Birotteau były tej natury, iż człowiek ten, skłonny do zwierzeń, lubiący, gdy go żałowano i pocieszano, nie miał tej drobnej pociechy, aby je móc opowiedzieć swoim przyjaciołom! Odrobina taktu, jaką zawdzięczał swojej nieśmiałości, dawała mu uczuć śmieszność, jaką okryłby się przyznając, iż zaprząta się takimi słabostkami. A mimo to błahostki te były całą jego egzystencją, jego drogą egzystencją, pełną zajęcia w próżni i próżni w zajęciu. To było całe jego bezbarwne i szare życie, w którym zbyt mocne uczucia były nieszczęściem, a szczęściem brak wszelkich wzruszeń. Raj biednego księdza zmienił się tedy nagle w piekło. W końcu męczarnie jego stały się nie do zniesienia. Groza, o jaką go przyprawiała perspektywa wyjaśnień z panną Gamard, rosła z każdym dniem. To tajemne cierpienie, które truło dni jego starości, oddziałało na jego zdrowie. Pewnego ranka, kładąc niebieskie prążkowane pończochy, stwierdził ubytek ośmiu linii67 w obwodzie łydki.Zdumiony tym tak dotkliwym objawem, postanowił zwrócić się do księdza Troubert z prośbą, aby zechciał być pośrednikiem między nim a starą panną.

 

Groźny kanonik przyjął go w pokoju zupełnie nagim, opuściwszy szybko gabinet pełen papierów, gdzie pracował bez ustanku i dokąd nikt nie miał wstępu. Wikariusz, znalazłszy się w jego obliczu, uczuł niemal wstyd, że ma zaprzątać dokuczliwościami panny Gamard człowieka, który zdawał się tak poważnie zajęty.Ale, przeszedłszy wszystkie owe tajemne męki i pasowania z sobą, które u ludzi pokornych, niezdecydowanych lub słabych towarzyszą nawet błahostkom, zdecydował się z wezbranym sercem przedstawić księdzu Troubert swoje położenie. Kanonik słuchał poważnie i chłodno, starając się na próżno powściągnąć uśmiech, który inteligentnym oczom zdradziłby odruch zadowolenia. Płomień strzelił na chwilę spod jego powiek, kiedy Birotteau odmalował mu z wymową prawdziwego uczucia gorycze, jakimi go pojono; ale Troubert zasłonił ręką oczy gestem dość pospolitym u ludzi żyjących myślą i zachował zwykłą godność. Kiedy wikariusz przestał mówić, daremnie szukał na twarzy Trouberta, w tej chwili upstrzonej plamami żółtszymi jeszcze niż zwykle, śladu uczuć, które musiał zbudzić w tajemniczym księdzu. Przetrwawszy chwilę w milczeniu, kanonik odpowiedział. Każde jego słowo musiało być z dawna odmierzone i odważone; odpowiedź ta byłaby dla inteligentnego człowieka dowodem zdumiewającej głębi jego duszy i potęgi umysłu. Pognębił wikariusza, powiadając, że to wszystko dziwi go tym więcej, iż sam bez zwierzeń księdza Birotteau nie byłby spostrzegł nic; nieuwagę tę przypisuje swoim poważnym zajęciom, swojej pracy oraz pochłonięciu myślami, które nie pozwalają mu zwracać uwagi na drobiazgi. Wtrącił mimochodem, ale tak, aby się nie zdawało, że chce sądzić postępki człowieka, którego wiek i nauka zasługują na jego szacunek, że „niegdyś samotnicy niewiele myśleli o swoim pożywieniu, mieszkaniu, w pustelniach, gdzie oddawali się świętym kontemplacjom”, i że „dzisiaj kapłan wszędzie może myślą swoją stworzyć sobie pustelnię”. Następnie, wracając do sprawy wikariusza, dodał, że „te nieporozumienia są dla niego czymś zupełnie nowym. Przez dwanaście lat nic podobnego nie zaszło pomiędzy panną Gamard a czcigodnym księdzem Chapeloud. Może – dodał – oczywiście podjąć się roli rozjemcy między wikariuszem a gospodynią, ile że przyjaźń jego dla niej nie przekracza granic zakreślonych przez Kościół wiernym swoim sługom; ale wówczas sprawiedliwość wymaga, aby wysłuchał i panny Gamard. Poza tym – mówił – nie zauważył w niej żadnej zmiany; zawsze była taka; on sam chętnie poddaje się pewnym jej dziwactwom, wiedząc, że ta czcigodna panienka jest wzorem wcielonej dobroci i słodyczy; te lekkie zmiany humoru trzeba przypisać chorobie piersiowej, o której nie mówi i którą znosi z rezygnacją chrześcijanki… W końcu oświadczył wikariuszowi, że „o ile jeszcze kilka lat spędzi z panną Gamard, lepiej będzie umiał poznać i ocenić skarby tego przezacnego charakteru”.

Ksiądz Birotteau wyszedł zawstydzony. Znalazłszy się w okrutnej konieczności kierowania się własnym rozumem, osądził pannę Gamard wedle siebie. Poczciwiec mniemał, iż jeżeli się usunie na kilka dni, wówczas, dla68 braku pokarmu, nienawiść starej panny wygaśnie. Postanowił tedy udać się, jak bywało nieraz, na wieś, gdzie pani de Listomere przenosiła się z końcem jesieni, w porze gdy niebo w Turenii69 bywa zazwyczaj czyste i pogodne. Biedny człowiek spełniał właśnie tajemne życzenia swej strasznej nieprzyjaciółki, której zamiary mogłaby udaremnić jedynie mnisza cierpliwość; ale ksiądz Birotteau, nie domyślający się niczego, nie znający własnych spraw, musiał paść jak jagniątko pod pierwszym ciosem rzeźnika.

Posiadłość pani de Listomere na równinie między Tours a wyżem św. Jerzego, wystawiona na południe, otoczona skałami, łączyła wszystkie uroki wsi i wygody miasta. Wystarczyło dziesięć minut, aby się dostać od mostu w Tours do bramy tego domu nazwanego Skowronkiem: wielka zaleta w stronach, gdzie nikt nie chce się trudzić dla niczego, nawet dla własnej przyjemności. Ksiądz Birotteau bawił w Skowronku blisko od dziesięciu dni, kiedy, pewnego ranka, w porze śniadania, odźwierny oznajmił mu, że p. Caron chce z nim mówić. P. Caron był to prawnik prowadzący interesy panny Gamard. Birotteau, nie pamiętając ani nie wiedząc aby miał jakąkolwiek sprawę sporną z kimkolwiek, wstał od stołu i z pewnym lękiem wyszedł do adwokata: zastał go na tarasie siedzącego skromnie na balustradzie.

– – Skoro zamiar księdza dobrodzieja, aby opuścić mieszkanie u panny Gamard, stał się oczywisty… – zaczął prawnik.

– Ależ proszę pana – wykrzyknął Birotteau – ja nigdy nie miałem zamiaru opuszczać…

– Jednakże, proszę księdza, musiał ksiądz chyba porozumiewać się w tym duchu z moją klientką, skoro ona mnie przysyła, abym się dowiedział, czy ksiądz długo zostanie na wsi. Dłuższa nieobecność, jako nieprzewidziana w umowie, może dać powód do wdrożenia kroków! Otóż, panna Gamard, uważając, iż warunkiem najmu…

– Panie – rzekł zdumiony Birotteau jeszcze raz przerywając adwokatowi – nie sądziłem, aby trzeba było uciekać się do sądów po to, by…

– Panna Gamard, która chce uprzedzić wszelkie komplikacje – rzekł p. Caron – przysłała mnie, abym się porozumiał z panem.

– A więc, jeżeli pan będzie tak uprzejmy zajść jutro – odparł znów ksiądz Birotteau – poradzę się i ja kogoś z mojej strony.

– Niech i tak będzie – rzekł Caron z ukłonem.

I kauzyperda70 odszedł. Biedny wikariusz, przerażony uporem, z jakim panna Gamard go ściga, wszedł do jadalni ze zmienioną twarzą. Na jego widok zasypano go pytaniami:

– Cóż się takiego stało, księże Birotteau?

Zrozpaczony ksiądz usiadł bez odpowiedzi, tak mocno ogarnęło go przeczucie nieszczęścia. Ale po śniadaniu, kiedy kilkoro jego przyjaciół skupiło się w salonie przy dobrym ogniu, Birotteau opowiedział naiwnie szczegóły swej przygody. Słuchacze, którzy zaczynali się już nudzić na wsi, zainteresowali się żywo tą intrygą, tak bardzo w duchu życia prowincji. Wszyscy wzięli stronę księdza przeciw starej pannie.

– Jak to? – rzekła pani de Listomere – czy ksiądz nie widzi jasno, że kanonik Troubert chce twego mieszkania?

Tutaj historyk miałby prawo nakreślić portret tej damy; ale osądził, iż nawet ci, którym system kognomologii71 Sterna jest obcy, nie mogliby wymówić tych trzech słów: Pani de Listomere! nie wyobrażając sobie osoby szlachetnej, godnej, miarkującej surową nabożność staroświeckim klasyczno-monarchicznym wykwintem i dwornością manier; dobrej, ale nieco sztywnej; lekko mówiącej przez nos; pozwalającej sobie na lekturę Nowej Heloizy72, na teatr, i noszącej jeszcze sztuczne włosy.

– Nie powinien ksiądz Birotteau ustępować tej starej jędzy! – wykrzyknął pan de Listomere, porucznik okrętu, przybyły na urlop do ciotki. – Jeżeli ksiądz będzie miał odwagę i pójdzie za mymi radami, niebawem będziemy mieli spokój.

Kolejno każdy zaczął roztrząsać postępki panny Gamard z przenikliwością właściwą mieszkańcom prowincji, którym nie można odmówić talentu obnażania najbardziej tajemnych ludzkich pobudek.

– To nie to – rzekł stary obywatel, który znał dobrze te strony – W tym tkwi coś poważniejszego, coś czego jeszcze nie zgaduję. Troubert jest za mądry, aby go można było tak szybko przejrzeć. Nasz kochany ksiądz Birotteau jest dopiero w początku swoich utrapień. Czy odzyskałby szczęście i spokój nawet ustępując Troubertowi swego mieszkania? Wątpię. – Jeżeli Caron przyszedł księdzu oznajmić, dodał zwracając się do osłupiałego wikariusza, że ksiądz ma zamiar rozstać się z panną Gamard, to z pewnością panna Gamard ma zamiar wyparować73 księdza z domu… Nie ma co, opuścisz dom, po woli czy po niewoli. Tacy ludzie nigdy nie robią nic na wiatr i grają tylko na pewne.

54Wykaz beneficjów – wykaz nadań ziemskich za wykonanie określonych z góry obowiązków. [przypis edytorski]
55konsola – ozdobny stolik umieszczany zwykle pod lustrem jako podstawa pod inne przedmioty. [przypis edytorski]
56jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
58Ludwik XVII (1785–1795) – syn Ludwika XVI i Marii Antoniny, od 1789 r. delfin Francji, zmarł w więzieniu w Temple; domniemanie o jego śmierci dało powód licznym awanturnikom do pretensji do tronu. [przypis edytorski]
59scjatyka (daw.) – ischias, rwa kulszowa. [przypis edytorski]
57beocjanizm – głupota (w starożytności mieszkańcy Beocji słynęli z głupoty). [przypis edytorski]
60kraj – tu: skraj, brzeg. [przypis edytorski]
61kibić (daw.) – talia. [przypis edytorski]
62spełzły – odbarwiony pod wpływem światła słonecznego. [przypis edytorski]
63portiera – zasłona u drzwi. [przypis edytorski]
64przemożny – decydujący. [przypis edytorski]
65z umysłu – dziś popr.: umyślnie. [przypis edytorski]
66dać folgę (daw.) – pozwolić sobie na coś, nie powstrzymywać się. [przypis edytorski]
67linia – drobna miara długości (1/12 cala). [przypis edytorski]
68dla (daw.) – z powodu. [przypis edytorski]
69Turenia – kraina historyczno-geograficzna we Francji, której stolicą jest miasto Tours. [przypis edytorski]
70kauzyperda (pot.) – prawnik (zwykle: nieudolny, od łac. causam perdere, tj. przegrać sprawę). [przypis edytorski]
71kognomologia – „nauka o imionach własnych”, jaką głosił w swych utworach Laurence Sterne. [przypis edytorski]
72Nowa Heloiza – powieść sentymentalna Jeana Jacques'a Rousseau. [przypis edytorski]
73wyparować (daw.) – usunąć (dosł.: wyprząc z zaprzęgu). [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»