Бесплатно

Zwycięstwo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

IX

Tej nocy Lena obudziła się – pierwszy raz w nowym swym życiu – z poczuciem, że jest pozostawiona samej sobie. Ocknęła się z przykrego snu o rozstaniu z Heystem – rozstaniu z niewytłumaczonych powodów – i nie odczula ulgi w chwili obudzenia. Rozpaczliwe uczucie samotności wciąż trwało. I rzeczywiście była sama. Przekonała się o tym w świetle lampki nocnej, palącej się mętnie i tajemniczo jak we śnie; ale to była rzeczywistość. Lena bardzo się przestraszyła.

W mig znalazła się przy zasłonie wiszącej u drzwi i podniosła ją spokojną ręką. Wobec warunków ich życia na Samburanie podglądanie byłoby rzeczą bezsensowną i nie leżało przy tym w jej charakterze. Nie powodowała nią ciekawość, ale prawdziwy niepokój – dalszy ciąg rozpaczy i lęku odczutych we śnie. Nie mogło być jeszcze bardzo późno. Światło latarni paliło się jasno, rzucając na podłogę i ściany czarne, szerokie pasy cienia. Lena nie zdążyła sobie jeszcze uświadomić, czy spodziewa się zobaczyć Heysta, gdy ujrzała go od razu, stojącego przy stole, w piżamie, tyłem do drzwi. Weszła boso bez najmniejszego szelestu i puściła zasłonę, która opadła za nią. W postawie Heysta było widocznie coś charakterystycznego, bo rzekła prawie szeptem:

– Ty czegoś szukasz.

Nie mógł słyszeć jej przedtem; mimo to nie drgnął na ten szept niespodziany. Wsunął tylko z powrotem szufladę i nie spojrzawszy nawet przez ramię, rzekł spokojnie, tak reagując na jej obecność, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze wszystkich poprzednich jej ruchów:

– Słuchaj, czy jesteś pewna, że Wang nie przechodził dziś wieczorem przez ten pokój?

– Wang? Kiedy?

– Po zostawieniu na schodach latarni.

– O nie. Pobiegł prędko. Patrzyłam za nim.

– A może przedtem – wówczas gdy byłem jeszcze z tymi podróżnymi? Co? Jak ci się zdaje?

– Chyba nie. Wyszłam na werandę zaraz po zachodzie słońca i siedziałam, póki nie wróciłeś.

– Mógł wpaść na chwilę do pokoju przez tylną werandę.

– Nic tu nie było słychać – rzekła. – A o co ci chodzi?

– Naturalnie że mogłaś nie usłyszeć. On umie być cichy jak cień, kiedy mu na tym zależy. Zdaje mi się, że potrafiłby wykraść poduszki spod naszych głów. Mógł tu być także i przed dziesięciu minutami.

– Co cię obudziło? Czyś słyszał jakiś hałas?

– Nie umiem tego powiedzieć. I zwykle się tego nie wie; ale chyba nie było żadnego hałasu. Zdaje mi się, że masz sen lżejszy ode mnie. Hałas, który by mnie obudził, byłby obudził cię także. Starałem się zachowywać jak najciszej. Co cię obudziło?

– Nie wiem – może to był sen. Obudziłam się z płaczem.

– A co ci się śniło?

Heyst zwrócił się w jej stronę z ręką opartą o stół. Jego okrągła, goła głowa tkwiła na potężnym karku siłacza. Lena nic nie odpowiedziała, jakby nie zauważyła pytania.

– Czego szukasz? – spytała z kolei poważnie.

Ciemne jej włosy, zaczesane gładko do tyłu, splecione były na noc w dwa grube warkocze. Heyst zauważył harmonijny kształt jej czoła, dostojną jego szerokość i matową biel. Było to czoło stworzone do rzeźby. Zachwyt zmącił na chwilę myśli Heysta. Wydało mu się, że jego odkrycia dotyczące tej dziewczyny są niewyczerpane – i następują w chwilach najmniej do tego odpowiednich.

Miała na sobie tylko bawełniany sarong62 tkany w ręku – jeden z nielicznych sprawunków Heysta, kupiony przed laty na Celebesie, gdzie wyrabiają te tkaniny. Przypomniał sobie o jego istnieniu dopiero po przybyciu Leny i wynalazł go na dnie starej skrzyni z drzewa sandałowego, którą kupił jeszcze przed zawiązaniem spółki z Morrisonem. Lena prędko się nauczyła zawijać się szczelnie w sarong aż po pachy, jak to czynią malajskie dziewczęta, idąc kąpać się w rzece. Barki jej i ramiona były nagie; jeden z warkoczy, zwisający z przodu, wyglądał prawie czarno na tle białej skóry. Ponieważ była wyższa od przeciętnych Malajek, sarong sięgał jej wysoko nad kostki. Stanęła w pół drogi między stołem a kotarą; nagie jej stopy połyskiwały jak marmur na pogrążonej w cieniu macie zaścielającej podłogę. Spadzistość oświetlonych bark63, silne i piękne linie ramion zwisających wzdłuż ciała miały przy jej nieruchomości coś posągowego – czar dzieła sztuki tętniącego życiem. Nie była bardzo wysoka – Heyst nazywał ją z początku w myślach „tą biedną dziewczynką” – ale wyzwolona z nędznej banalności białej, estradowej sukni, zawinięta w proste fałdy sarongu, miała w kształcie i proporcjach ciała coś, co przywodziło na myśl, że postać jej jest zmniejszoną kopią posągu nadnaturalnej wielkości.

Posunęła się o krok naprzód.

– Czego szukasz? – spytała znowu.

Heyst odwrócił się tyłem do stołu. Czarne pasy mroku na podłodze i ścianach, zbiegające się na suficie w plamę cienia, obejmowały ich jak pręty klatki.

– Mówisz, że obudziłaś się przestraszona? – spytał.

Podeszła do niego – egzotyczna, a jednak tak bliska; biała jej twarz i ramiona na tle malajskiego sarongu robiły wrażenie, że się przebrała dla zabawy. Ale twarz jej była poważna.

– Nie! – odrzekła. – Obudziłam się w rozpaczy. Śniło mi się, że ciebie przy mnie nie ma i nie mogłam zrozumieć, dlaczego odszedłeś! Okropny sen – pierwszy odkąd —

– Nie wierzysz przecież w sny, prawda? – spytał Heyst.

– Znałam raz kobietę, która wierzyła w sny. A przynajmniej tłumaczyła ludziom co znaczą sny – za szylinga.

– Czy poszłabyś do niej teraz zapytać, co ten sen znaczy? – spytał Heyst żartobliwie.

– Mieszkała w Camberwell. To była wstrętna stara baba.

Heyst zaśmiał się z pewnym niepokojem.

– Sny to głupstwo, moje dziecko; rad bym tylko wiedzieć, co znaczą rzeczy, które dzieją się na jawie podczas gdy śpimy.

– Znikło ci coś z tej szuflady – rzekła stanowczo.

– Z tej albo innej. Zaglądałem już do wszystkich po kolei i wróciłem do tej, jak to zwykle kiedy się czegoś szuka. Trudno mi uwierzyć świadectwu własnych oczu; ale nie ma tego, czego szukam. A ty, Leno, czy jesteś pewna, że —

– Nie tknęłam w tym domu niczego, czego byś mi sam nie dał.

– Leno! – krzyknął.

Uraziło go tłumaczenie się z zarzutu, którego jej nie postawił. Odpowiedź jej mogła była wyjść z ust służącej – osoby zależnej i podlegającej podejrzeniom – a w każdym razie kogoś zupełnie obcego. Rozgniewało go to haniebne nieporozumienie; doznał zawodu, że nie odczuła, jakie miejsce wyznaczył jej tajemnie w myślach.

– Właściwie jesteśmy sobie obcy – pomyślał.

A potem żal mu się jej zrobiło. Rzekł spokojnie:

– Chciałem zapytać, czy jesteś pewna, że Chińczyk nie wślizgnął się do pokoju dziś wieczorem?

– Podejrzewasz go? – spytała, marszcząc brwi.

– Nie ma tu nikogo innego, kogo bym mógł podejrzewać. Nie mylę się z pewnością.

– A ty nie chcesz mi powiedzieć, co zginęło? – Zapytała spokojnie, jak gdyby stwierdzając jakiś fakt.

Heyst tylko się słabo uśmiechnął.

– Nic bardzo cennego, jeśli chodzi o wartość – odparł.

– Myślałam, że chodzi o pieniądze – rzekła.

– Pieniądze? – wykrzyknął Heyst, jakby to przypuszczenie było zupełnie niesłychane. Tak ją to zdumiało, że pośpieszył dodać: – Naturalnie że jest w domu trochę pieniędzy – tu w tym biurku, w lewej szufladzie. Otwarta; łatwo ją można wyciągnąć. Jest tu skrytka, której ścianka w głębi się obraca; bardzo prosta skrytka, jeśli się zna jej sekret. Odkryłem ją przypadkiem i trzymam tam nasz zapas funtów. Widzisz, ten skarb nie jest aż tak wielki, żeby trzeba było jaskini na jego przechowanie.

Urwał, roześmiał się bardzo cicho i odwzajemnił spokojne jej spojrzenie.

– Drobne srebrne pieniądze, trochę guldenów i dolarów, trzymam zawsze w tej niezamkniętej lewej szufladzie. Nie wątpię ani na chwilę że Wang wie o tym; ale on nie jest złodziejem i właśnie dlatego – Nie, Leno, to co mi zginęło, to nie złoto ani klejnoty – i stąd ten fakt jest ciekawy; zniknięcie pieniędzy nie byłoby wcale zajmujące.

Odetchnęła głęboko z ulgą, usłyszawszy że nie chodzi o pieniądze. Wielkie zainteresowanie malowało się na jej twarzy, ale powstrzymała się od pytań. Obdarzyła go tylko głębokim, promiennym uśmiechem.

– Ponieważ nie ja to wzięłam, więc nikt inny, tylko Wang. Powinieneś go zmusić do oddania ci tego.

Heyst nie odrzekł nic na ten naiwny i praktyczny wniosek, gdyż przedmiotem, który znikł z szuflady, był rewolwer.

Tę broń ciężkiego kalibru miał od wielu lat i nie użył jej ani razu. Od chwili, gdy meble londyńskie przyjechały na Samburan, rewolwer spoczywał zawsze w tej samej szufladzie. Istotnym niebezpieczeństwem dla Heysta nie było to, które mógł odeprzeć mieczem lub kulą. Z drugiej zaś strony ani jego obejście, ani też powierzchowność nie zachęcały do lekkomyślnych zaczepek.

Nie potrafiłby wytłumaczyć, z jakiego powodu wstał w nocy i zajrzał do tej szuflady. Porwał się ze snu nagle, co mu się nigdy nie zdarzało. Ocknął się, siedząc na łóżku, i od razu poczuł się zupełnie trzeźwym. Lena spoczywała u jego boku z twarzą zwróconą do ściany; niewyraźna jej postać bardzo była kobieca w niepewnym świetle lampki. Leżała zupełnie bez ruchu.

O tej porze roku moskity nie dokuczały na Samburanie i muślinowe zasłony były podniesione. Heyst spuścił nogi z łóżka i stanął na podłodze, zanim jeszcze zdał sobie sprawę że ma zamiar wstać. Nie wiedział, czemu to robi. Nie chciał obudzić Leny i lekkie skrzypnięcie szerokiego łoża wydało mu się bardzo głośne. Odwrócił się niespokojnie, myśląc że Lena się poruszy; ale nawet nie drgnęła. Gdy tak patrzył na nią, ujrzał w myśli siebie samego, leżącego obok niej w głębokim śnie i – odczuł to pierwszy raz w życiu – zupełnie bezbronnego. To na wskroś nowe odczucie niebezpieczeństw grożących we śnie sprawiło, że pomyślał nagle o rewolwerze. Opuścił pokój bezgłośnymi krokami. Kotara którą podniósł, przechodząc, wydała mu się bardzo lekką, a drzwi od werandy były szeroko otwarte na czarność nocy, gdyż niski okap dachu zasłaniał światło gwiazd. Ta lekkość zasłony, te drzwi otwarte na oścież, wzbudziły w nim uczucie, że jest narażony na niebezpieczeństwo – jakie, nie umiałby powiedzieć. Wyciągnął szufladę. Widok pustego jej wnętrza przerwał mu wątek rozmyślań. Mruknął do siebie wobec tego oczywistego faktu:

 

– Niemożliwe! Musi być gdzie indziej.

Usiłował przypomnieć sobie, gdzie schował broń; ale zawiodły go podszepty pamięci pobudzonej tym wysiłkiem. Przeszukując każdy kącik i każdą skrytkę, w której mógł się zmieścić rewolwer, doszedł powoli do przekonania, że go nie było w tym pokoju. Nie było go także i w drugim. Cały domek składał się z dwóch pokoi i obszernych werand biegnących naokoło. Heyst wyszedł na werandę.

– To z pewnością Wang – rozmyślał, patrząc w noc. – Przywłaszczył go sobie w jakimś celu.

Nic nie przeszkadzało temu upiornemu Chińczykowi zmaterializować się każdej chwili u stóp schodów czy gdzie indziej i powalić go niezawodnym, śmiertelnym strzałem. Niebezpieczeństwo groziło tak nieuniknione, że nie warto było się nad nim zastanawiać, tak samo jak nad niepewnością ludzkiego życia w ogóle. Heyst rozmyślał o tej nieprzewidzianej groźbie. Od jak dawna już życie jego zależało od szczupłego, żółtego palca, spoczywającego na cynglu? Oczywiście, jeśli Chińczyk w tym właśnie celu ściągnął rewolwer.

– Strzelić – i zagarnąć po mnie wszystko – pomyślał Heyst. – Jakie to proste! – Jednak czuł w sobie wyraźną niechęć do posądzania tego hodowcy roślin o zbrodnicze zamiary.

– Nie, to nie dlatego. Przecież Wang byłby mógł zrobić to każdej chwili w ciągu ostatniego roku, albo i jeszcze dawniej.

Heyst opierał się dotychczas na przypuszczeniu, że Wang przywłaszczył sobie rewolwer podczas jego nieobecności na wyspie; ale teraz zmienił nagle zapatrywanie. Zbudziła się w nim niezbita pewność, że rewolwer mógł być wzięty dopiero późno w dzień, a może i dziś w nocy. Naturalnie, tylko Wang mógł to zrobić. Ale dlaczego? Zatem do tej chwili nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Wszystko to czekało go jeszcze.

– Trzyma teraz w ręku moje życie – myślał Heyst bez szczególnego podniecenia.

Uczuciem, którego doznawał, była ciekawość. Pogrążył się w dociekaniach; zdawało mu się, że się zastanawia nad osobliwym niebezpieczeństwem grożącym jakiejś innej osobie. Ale nawet i ten rodzaj zainteresowania opuszczał go już z wolna, kiedy, spojrzawszy na lewo, zobaczył jak zwykle zarysy domków majaczące w ciemnościach i przypomniał sobie o przybyciu łodzi ze spragnionymi podróżnymi. Wang nie ważyłby się na taką zbrodnię w obecności innych białych ludzi. Był to przykład „bezpieczeństwa polegającego na liczbie”, które to bezpieczeństwo nie bardzo jakoś trafiało Heystowi do przekonania.

Wrócił do pokoju w ponurym usposobieniu i stanął nad pustą szufladą, pogrążony głęboko w przykrych myślach. Postanowił właśnie, że ani słowa Lenie o tym wszystkim nie powie, gdy usłyszał za sobą jej głos. Zaskoczyło go to, ale wbrew pierwszemu impulsowi nie odwrócił się natychmiast, obawiając się, że mogłaby wyczytać troskę z jego twarzy. Tak, to go zaskoczyło; i z tego właśnie powodu rozmowa nie potoczyła się właściwie tak, jak byłby ją poprowadził, gdyby był przygotowany na to nagłe zapytanie. Należało odpowiedzieć natychmiast: „Nic mi nie brakuje”. Fatalnie się stało, że dopuścił do tego pytania. Uciął rozmowę, mówiąc lekkim tonem:

– To przedmiot bardzo małej wartości. Nie kłopocz się tym – nie warto. Najlepiej idź i połóż się spać, Leno.

Odwróciła się niechętnie i spytała dopiero we drzwiach:

– A ty?

– Chyba wypalę jeszcze cygaro na werandzie. Nie chce mi się spać na razie.

– Ale nie siedź długo.

Nic nie odpowiedział. Zobaczyła, że stoi nieruchomo ze zmarszczonymi brwiami i puściła z wolna zasłonę.

Heyst rzeczywiście zapalił cygaro, nim wyszedł ponownie na werandę. Wyjrzał spod niskiego okapu, aby poznać po gwiazdach, czy noc już mija. Ale posuwała się bardzo wolno. Nie miał pojęcia, dlaczego tak go to podrażniło, niczego przecież od świtu nie oczekiwał, lecz wszystko naokoło niego stało się bezsensowne i niepewne, a przy tym nagliło go niewyraźnie do wypełnienia jakichś zobowiązań, nie dając mu żadnych wytycznych. Odczuwał gniewną pogardę dla swego położenia. Zewnętrzny świat rzucił się na niego. Heyst nie wiedział, co właściwie zawinił, aby ściągnąć na siebie tę biedę, tak jak nie wiedział, co dało powód do ohydnej potwarzy o jego postępowaniu z biednym Morrisonem. Nie mógł o tym zapomnieć. Potwarz ta dosięgła uszu człowieka, któremu potrzeba było absolutnej wiary w prawość swego postępowania.

– A ona na wpół wierzy w tę ohydę – rozmyślał w beznadziejnym upokorzeniu.

Ten moralny cios, zadany z tyłu, pozbawił go sił do pewnego stopnia, jak gdyby to była rana fizyczna. Nie chciało mu się nic robić; ani pociągnąć do odpowiedzialności Wanga w sprawie rewolweru, ani też wybadać nieznajomych przybyszów kim są i jakim sposobem znaleźli się na wyspie. Rzucił daleko w noc żarzące się cygaro. Ale Samburan nie był już pustelnią, gdzie mógł puszczać wodze wszystkim nastrojom. Ognistą parabolę, którą zakreślił w powietrzu rzucony niedopałek, zauważono na innej werandzie, odległej o jakie dwadzieścia jardów. Jako ważną oznakę zakarbował to sobie obserwator, którego zmysły łaknęły chciwie faktów i który doprowadził się do stanu takiej czujności, że słyszał prawie jak trawa rośnie.

X

Tym obserwatorem był Marcin Ricardo. Życie nie było dla niego kwestią biernego wyrzeczenia, lecz wytężonej walki. Nie odnosił się do życia z nieufnością i pogardą, a jeszcze mniej był skłonny do przewidywania w nim zawodów; ale zdawał sobie jasno sprawę, ile kryje możliwych niepowodzeń. Choć bardzo daleki od pesymizmu, nie karmił się głupimi złudzeniami. Nie lubił niepowodzeń; nie tylko ze względu na przykre i niebezpieczne skutki, ale i z powodu ujemnego wpływu, jaki wywierały na własne jego pojęcie o Marcinie Ricardo. A obecna robota była na wskroś odrębna, uknuta przez niego samego i zupełnie nowa w pomyśle. Nie leżała na zwykłej linii jego poczynań – chyba tylko z moralnego punktu widzenia, którym nie myślał zaprzątać sobie głowy. Z tych to przyczyn sen odbiegł Marcina Ricardo.

Pan Jones – po kilku atakach dreszczów i po wypiciu wielu szklanek gorącej herbaty – zapadł najwidoczniej w głęboki sen. Udaremnił bardzo stanowczo próby nawiązania rozmowy podjęte przez wiernego towarzysza. Ricardo przysłuchiwał się miarowemu jego oddechowi. Nic nie przeszkadzało szefowi spać spokojnie. Zapatrywał się na tę ich wyprawę niby na rodzaj sportu – jak przystało wielkiemu panu. Ale Ricardo czuł, że ta delikatna i ważna robota musi być wykonana za wszelką cenę – zarówno ze względu na honor, jak i na bezpieczeństwo. Wstał po cichu i wyszedł na werandę. Nie mógł spokojnie uleżeć. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem; a przy tym miał uczucie, że siłą swego pragnienia zmusi mrok i ciszę, aby wydały coś ze swoich tajemnic na żer jego oczom i uszom.

Zbadał położenie gwiazd i cofnął się na powrót w gęsty mrok. Oparł się wzrastającej wciąż chęci, by wyjść i przekraść się do drugiego domku. Wariactwem byłoby skradać się w ciemnościach po nieznanym terenie. I w jakim celu? Chyba aby się nieco uspokoić. Bezruch ciężył jego członkom jak ołowiana szata. A jednak nie mógł się zdecydować na zaniechanie bezcelowego czuwania. Człowiek z wyspy zachowywał się spokojnie.

W tej chwili właśnie wzrok Ricarda pochwycił niknący, czerwony łuk światła zakreślony przez cygaro: ta groźna rewelacja dowodziła że tamten człowiek czuwa. Ricardo nie mógł się powstrzymać od cichego: „Oho!” i zaczął sunąć bokiem ku drzwiom, ocierając się plecami o ścianę. Nie wiedział, czy tamten nie zbliżył się do domku i czy nie obserwuje werandy; tymczasem Heyst, rzuciwszy cygaro, wrócił do mieszkania z uczuciem człowieka, który zaniechał bezcelowego zajęcia. Ale Ricardo wyobraził sobie, że dochodzi go z dworu słaby odgłos kroków i wsunął się prędko do pokoju. Odetchnął i pogrążył się na chwilę w rozmyślaniach. Następnie wymacał zapałki leżące na wysokim pulpicie i zapalił świecę. Zakomunikowanie szefowi nagromadzonych spostrzeżeń i refleksji stało się nieodzownym, a były to rzeczy tak wielkiej wagi, że musiał koniecznie śledzić na obliczu słuchacza wywołane przez nie wrażenia. Na razie myślał, że można odłożyć tę rozmowę do następnego dnia; ale bezsenność Heysta, zdradzona w tak zastraszający sposób, przejęła Ricarda nagłą pewnością, że i on nie powinien spać tej nocy.

Zwrócił się z tym oświadczeniem do swego zwierzchnika. Gdy mały płomyk w kształcie sztyletu rozproszył jako tako ciemność, w odległym kącie pokoju ukazał się pan Jones wyciągnięty na łóżku polowym. Podróżna derka zakrywała szczupłą jego postać aż po głowę; druga derka zwinięta w rulon służyła za poduszkę. Ricardo przykucnął ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, tuż przy niskim łóżku, tak że pan Jones – który nie spał może tak bardzo głęboko – otworzywszy oczy, ujrzał twarz sekretarza, umieszczoną wygodnie na poziomie swojej twarzy.

– No? Co takiego? Nie powinieneś dziś spać? Ale dlaczego mnie spać nie dajesz? Idź do diabła i nie zawracaj mi głowy.

– Obudziłem pana, bo tamten drab nie śpi – tylko dlatego. Bodajbym zdechł, jeśli tam czegoś nie knuje! Co on w tym ma, żeby rozmyślać tak po nocy?

– Skąd wiesz o tym?

– Wychodził na dwór, proszę pana – spacerował późno w nocy. Widziałem to na własne oczy.

– Ale skąd wiesz, że wstał, aby rozmyślać? – spytał pan Jones. – Mogło go zbudzić coś innego – na przykład ból zębów. Pewno przyśniło ci się to wszystko, tak mi się coś zdaje. Czy nie starałeś się zasnąć?

– Nie, proszę pana. Nawet nie starałem się zasnąć.

Ricardo zawiadomił zwierzchnika o swoim czuwaniu na werandzie i o rewelacyjnym fakcie, który je przerwał. Wyprowadził wniosek, że człowiek, spacerujący z cygarem wśród głębokiej nocy, musi knuć jakiś zamysł.

Pan Jones podniósł się nieco i oparł głowę na łokciu. Ta oznaka zainteresowania pokrzepiła na duchu wiernego giermka.

– Zdaje mi się, że czas najwyższy, abyśmy się trochę zastanowili – dodał Ricardo z większą pewnością siebie. Choć tak dawno obcowali już z sobą, nastroje szefa były zawsze źródłem niepokoju dla prostej duszy sekretarza.

– Ty zawsze robisz zamieszanie – zauważył pan Jones wyrozumiałym tonem.

– No ale przecież nie bez powodu, co? Nie może pan tego powiedzieć. Może i nie patrzę na rzeczy jak dżentelmen, ale także i nie jak idiota. Przyznał mi to pan wiele razy.

Ricardo rozgrzewał się własnymi argumentami. Pan Jones przerwał mu obojętnie:

– Przypuszczam, że mnie nie obudziłeś, aby mi opowiadać o sobie.

– Nie, proszę pana. – Ricardo zamilkł na chwilę, trzymając koniec języka między zębami. – Nie zdaje mi się, żebym mógł powiedzieć panu o sobie coś, czego pan nie wie – ciągnął dalej. Z głosu jego przebijało jakieś wesołe zadowolenie, które znikło przy dalszych słowach. – Nie o mnie, ale o tamtym człowieku trzeba pomówić. On mi się nie podoba!

Nie zauważył błysku okropnego uśmiechu na ustach szefa.

– Nie podoba ci się? – mruknął pan Jones, którego twarz, wsparta na łokciu, była na jednym poziomie z wierzchem głowy Ricarda.

– Nie – odrzekł ten dobitnie. Świeca stojąca z drugiej strony pokoju rzucała jego potworny cień na ścianę. – Ten człowiek – nie umiem tego określić – nie ma w sobie nic serdecznego.

Pan Jones potwierdził leniwie po swojemu:

– Wygląda na bardzo opanowanego człowieka.

– Otóż to właśnie. Opanowa… – Ricardo zaciął się z oburzenia. – Zaraz bym mu wypuścił trochę tego opanowania przez dziurę między żebrami, tylko że to jest taka specjalna robota.

Pan Jones snuł przez ten czas własne myśli, zapytał bowiem:

– Czy myślisz, że jest podejrzliwy?

– Nie widzę, o co mógłby nas podejrzewać – rozważał Ricardo. – A jednak wstał i namyślał się nad czymś. Co go mogło niepokoić? Co wyciągnęło go z łóżka wśród nocy? Z pewnością nie pchły.

– Może wyrzuty sumienia – poddał żartobliwie pan Jones.

Wierny sekretarz był rozdrażniony i nie zrozumiał żartu. Oświadczył zirytowanym tonem, że taka rzecz jak sumienie wcale nie istnieje. Natomiast istnieje strach; ale ten drab nie miał żadnego powodu do strachu. Jednak Ricardo przyznał, że przybycie nieznajomych mogło Heysta przerazić – właśnie z powodu tego łupu, który gdzieś trzyma w ukryciu.

 

Ricardo spoglądał tu i tam, jakby się obawiał, że podsłuchują go ciężkie cienie, zalegające cały pokój przy mdłym światełku świecy. Zwierzchnik szepnął bardzo spokojnie:

– A jeśli ten hotelarz nałgał ci na niego? Ten Heyst to może taki sobie biedak po prostu.

Ricardo potrząsnął z lekka głową. Schombergowska teoria o Heyście trafiła mu głęboko do przekonania; wchłonął ją tak naturalnie, jak gąbka chłonie wodę. Wątpliwości szefa były dziecinnym zaprzeczeniem faktu, który się sam przez się rozumiał; lecz mimo to głos Ricarda nie zmienił się wcale i brzmiał w dalszym ciągu jak łagodne, kocie mruczenie o warczącym podkładzie.

– Pan mnie doprawdy zadziwia! Tak jak on postępują właśnie wszyscy oswojeni – zwykli, światowi hipokryci. Kiedy chodzi o łup, który mają tuż pod nosem, ani jeden rąk przy sobie nie utrzyma. I wcale ich nie ganię. Tylko cholera mnie bierze, gdy patrzę na ich sposoby. Niechże pan sobie przypomni, jak to on pozbył się tego swego przyjaciela. Wysłać człowieka, żeby z zimna zdechł na płuca – to taki typowy kawał tych oswojonych drabów. I pan mi powie, proszę pana, że człowiek zdolny do czegoś podobnego nie zgarnął wszystkiego, co wpadło mu w ręce? – cichaczem, jak hipokryta? A co znaczył ten cały węglowy interes? Te oswojone gagatki urządzają zawsze takie kawały; to hipokryzja – nic więcej. Nie, nie, proszę pana! Musimy wyciągnąć z niego wszystko na czysto. To jest nasze zadanie; i wcale nie takie proste, jakby się zdawało. Przypuszczam, że pan przypatrzył się tej robocie ze wszystkich stron, zanim się pan na nią zdecydował.

– Nie. – Ledwie można było dosłyszeć głos pana Jonesa, który patrzył gdzieś przed siebie, wyciągnięty na swym legowisku. – Nie myślałem dużo o tym. Nudziłem się.

– Właśnie – okropnie się pan nudził. Byłem już doprawdy w rozpaczy tego dnia po południu, kiedy ten brodacz, ten zbzikowany hotelarz zaczął mi rozpowiadać o tym człowieku. To był czysty przypadek. No i dostaliśmy się tutaj, a trzeba przyznać, że byliśmy już jedną nogą na tamtym świecie. Czuję się jeszcze jak flak – ale co mi tam, jego kabza zapłaci nam za wszystko.

– On tu jest sam jeden – zauważył pan Jones głuchym szeptem.

– Ta-ak, do pewnego stopnia. Tak, prawie sam. Tak; właściwie można powiedzieć, że jest sam.

– A jednak jest i ten Chińczyk.

– Aha, jest i Chińczyk – przyznał Ricardo z roztargnieniem.

Rozważał, czy należy zakomunikować szefowi wiadomość o dziewczynie. Po namyśle zdecydował, że nic nie powie. Przedsięwzięcie było trudne samo przez się i nie należało go komplikować przez wyprowadzenie z równowagi prawdziwego pana, którego miał zaszczyt być wspólnikiem. Prawda wyjdzie na jaw sama przez się – myślał – a potem będzie mógł przysiąc, że nie miał pojęcia o tym drażliwym szczególe. Nie potrzebował przy tym wcale kłamać przed szefem. Wystarczało trzymać język za zębami.

– Tak – mruknął w zamyśleniu – jest naturalnie i ten Chińczyk.

W gruncie rzeczy czuł jakiś dziwny szacunek dla przesadnej antypatii, którą jego szef żywił względem kobiet, jakby ten wstręt do kobiecego towarzystwa był pewnym rodzajem moralności – dziwacznej wprawdzie, ale zawsze moralności – jako cecha w oczach Ricarda pożyteczna i zapobiegająca wielu niepożądanym komplikacjom. Nie miał pretensji do zrozumienia tej idiosynkrazji swego zwierzchnika. Nie starał się nawet jej badać. Wiedział tylko, że on sam miał wręcz przeciwne skłonności i że nie czuł się z tego powodu szczęśliwszym ani bezpieczniejszym. Nie wiedział, jak byłoby się ułożyło jego życie, gdyby się sam tłukł po świecie. Na szczęście musiał podporządkować się cudzej woli – nie jako niewolnik, za wyznaczoną pensję, ale jako towarzysz – i to stanowiło dla niego hamulec. Tak! Tamten rodzaj usposobienia upraszczał życie na ogół – nie dało się temu zaprzeczyć. Ale widocznie mógł także sprowadzić i komplikacje, jak na przykład w obecnym wypadku niezmiernej wagi – który – według Ricarda – już sam przez się był bardzo delikatnej natury. A najgorsze ze wszystkiego było to, że nigdy się nie dało przewidzieć, w jaki właśnie sposób ta idiosynkrazja szefa się przejawi.

– To nienormalne – rozmyślał Ricardo z pewną irytacją. I jakże zdać sobie sprawę z nienormalności, która żadnym prawom nie podlega? Wierny giermek „zwykłego sobie Jonesa”, przewidując wiele trudności natury fizycznej, postanowił ukryć przed szefem obecność dziewczyny i oszczędzić mu jej widoku póki się tylko da. Niestety, według wszelkiego prawdopodobieństwa było to możliwe tylko przez parę godzin; Ricardo zaś obawiał się, że przygotowania do właściwej roboty zajmą i kilka dni. Kiedy sprawa będzie już w toku, wówczas – był o tym przekonany – jego pan nie zawiedzie. Jak to bywa często u natur żyjących bezprawiem, wiara Ricarda w tego lub innego osobnika była prosta i bezwzględna. Albowiem człowiek musi mieć w życiu jakieś oparcie.

Ricardo, siedzący zupełnie nieruchomo ze skrzyżowanymi nogami i głową nieco pochyloną, wyglądał jak bonza64 zatopiony w rozmyślaniach nad świętą sylabą „om”. Był to jaskrawy przykład kłamliwości pozorów, gdyż pogarda jego dla świata miała na wskroś praktyczny charakter. W Ricardzie nie było nic wschodniego poza zdumiewającym spokojem pozy. Pan Jones zachowywał się też bardzo spokojnie. Opuścił głowę na zwiniętą derkę i wyciągnął się na boku, odwrócony tyłem do światła. W tej pozycji jego oczodoły z nagromadzonym w nich cieniem sprawiały wrażenie zupełnie pustych. Gdy zaczął mówić, widmowy głos miał do przebycia tylko kilka cali, aby przeniknąć wprost do lewego ucha Ricarda.

– Dlaczego nic nie mówisz teraz, kiedyś mnie już rozbudził?

– Chciałbym wiedzieć, czy też pan spał tak mocno, jakby się zdawało – rzekł niewzruszony Ricardo.

– I ja chciałbym wiedzieć – powtórzył pan Jones. – W każdym razie odpoczywałem sobie spokojnie.

– Jak to, proszę pana – wyszeptał przestraszony Ricardo – pan mi przecież nie powie, że pan zaczyna się nudzić?

– Nie.

– To doskonale! – Sekretarz odetchnął z ulgą. – Niema do tego powodu, mogę pana zapewnić – szepnął poważnie. – Wszystko, byle nie to! Jeżeli nic przez chwilę nie mówiłem, to nie dlatego, żeby nie było bardzo wiele do gadania. Mamy tego aż nadto.

– Co ci się stało? – szepnął zwierzchnik. – Czyżbyś się skłaniał do pesymizmu?

– Ja? Nie, proszę pana. Nie należę do tego gatunku. Może pan mnie zwymyślać, jeśli się panu podoba, ale pan wie bardzo dobrze że nie jestem kraczącym krukiem. – Ricardo zmienił ton. – Jeśli nic nie mówiłem przez chwilę, to dlatego, że medytowałem nad tym Chińczykiem.

– Doprawdy? Szkoda czasu, mój Marcinie. Chińczyka przeniknąć nie można.

Ricardo przyznał, że może to i prawda. Ale przecież nie chodzi im o Chińczyka, choćby i najbardziej tajemniczego; a taki szwedzki baron nie jest i nie może być nieprzenikniony. Roi się wszędzie od takich baronów.

– Nie wiem, czy on jest znów tak bardzo oswojony – zauważył półgłosem pan Jones grobowym tonem.

– Co pan chce przez to powiedzieć? Naturalnie, że to nie zmokła kura. I nie mógłby go pan zahipnotyzować, jak to pan robił z niejednym południowcem i z różnymi innymi oswojonymi obywatelami, kiedy trzeba ich było wciągnąć do gry.

– Na to nie masz co liczyć – mruknął poważnie „zwykły sobie Jones”.

– Nie liczę, proszę pana, choć pan ma nadzwyczajną siłę w oku. To fakt.

– Powiedz, że mam nadzwyczajną cierpliwość – zauważył sucho pan Jones.

Mętny uśmiech przewinął się po wargach wiernego Ricarda, który trzymał wciąż głowę spuszczoną.

– Nie chciałbym zanadto pana nudzić; ale ten interes nie jest podobny do żadnego z tych, któreśmy razem robili.

– Może i nie. W każdym razie cieszmy się tym przekonaniem.

Znużenie monotonią życia odbiło się w tonie tego względnego potwierdzenia. Szarpnęło to nerwami pełnego nadziei Ricarda.

– Pomyślmy nad tym jak się zabrać do roboty – odparł z pewną niecierpliwością. – Chytra z niego sztuka. Niech pan tylko sobie przypomni, jak urządził tego swego kolegę. Słyszał pan kiedy o takiej podłości? A obłuda tej bestii – plugawa, tchórzowska obłuda!

– Tylko nie puszczaj się na morały, mój Marcinie – przestrzegł go pan Jones. – O ile rozumiem tę historię opowiedzianą przez niemieckiego hotelarza, dowodzi ona dość silnego charakteru, a także i uniezależnienia od pospolitych ludzkich uczuć, co nie jest rzeczą zwykłą. To nawet bardzo godne uwagi, o ile jest prawdziwe.

– Aha! bardzo godne uwagi. I bardzo paskudne – mruknął Ricardo. – Przyjemnie mi pomyśleć że ten drab dostanie za to zapłatę, której się wcale nie spodziewa.

62sarong – malajski strój przypominający spódnicę z jednego płata tkaniny, noszony zarówno przez mężczyzn, jak i przez kobiety. [przypis edytorski]
63bark – dziś popr.: barków. [przypis edytorski]
64bonza – buddyjski duchowny. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»