Бесплатно

Zwycięstwo

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Między zaciśniętymi wargami Ricarda ukazał się na chwilę ruchliwy czubek języka, próbujący niejako smaku tej dzikiej zapłaty. Ricardo bowiem był szczery w swym oburzeniu na zdradę elementarnych zasad wierności względem przyjaciela – zdradę popełnioną z zimną krwią, powoli, z cierpliwą chytrością trwającą całe lata. Łotrostwo ma swoje zasady podobnie jak cnota i czyn ten – tak jak on go sobie wyobrażał – nabierał szczególnej ohydy z powodu wolnego tempa zdrady tak okrutnej a tak układnej. Ale Ricardo rozumiał także kulturalny pogląd na tę sprawę swego zwierzchnika, prawdziwego pana, rozpatrującego wszystko z wyższego punktu widzenia, co jest przywilejem wykształconego umysłu i wysokiego stanowiska.

– No, to ci dopiero drab chytry i przebiegły – mruknął przez ostre zęby.

– Do licha – wpełzł mu do ucha spokojny szept pana Jonesa. – Gadajże raz do rzeczy.

Posłuszny sekretarz otrząsnął się z zamyślenia. Między tymi dwoma ludźmi zachodziło pewne powinowactwo duchowe: jeden stał się wyrzutkiem społeczeństwa przez swoje występki, drugi zaś – wskutek swojej wyzywającej pogardy i napastliwości dzikiego zwierza – zapatrywał się na wszystkie oswojone stworzenia tej ziemi jak na należną sobie zdobycz. Obaj byli jednak dość przebiegli, aby zdać sobie sprawę, że puścili się na tę awanturę nie zbadawszy dostatecznie szczegółów. Postać samotnego człowieka pozbawionego wszelkiej opieki, olbrzymia i fascynująca, bezbronna wśród morza, majaczyła w oddali, zapełniając całe pole ich widzenia. Zdawało się, że nie potrzebują zastanawiać się nad niczym. Schomberg mówił: „Trzech na jednego”.

Ale teraz sprawa nie przedstawiała się tak prosto właśnie wskutek tej samotności, która była jak gdyby zbroją tego człowieka. Uczucie, które wierny giermek wyraził po swojemu: „I cóż nam to pomogło że znaleźliśmy się tutaj” – przyjął szef, milcząc, do wiadomości. „Nietrudno wypruć człowiekowi flaki, albo wywiercić w nim dziurę, czy jest sam, czy nie – rozważał Ricardo cichym, poufnym tonem – ale – ”

– On nie jest sam – rzekł słabym głosem pan Jones, ułożywszy się jak do snu. – Nie zapominaj o tym Chińczyku.

Ricardo drgnął z lekka.

– Aha – hm, ten Chińczyk!

Ricardo już, już postanowił zwierzyć się z obecności dziewczyny; ale nie! nic nie powie. Pragnął, aby szef pozostał niewzruszony i spokojny. W związku z tą dziewczyną roiły się w jego mózgu mętne myśli, których nie miał odwagi jasno sobie uświadomić. Taka dziewczyna to nie może być nic szczególnego. Nastraszy się ją. Są także i inne możliwości. A sprawę Chińczyka można otwarcie z szefem roztrząsać.

– Myślałem właśnie, proszę pana, tak a tak – ciągnął z powagą. – Mamy tu tego człowieka. To głupstwo; jeżeli nie będzie grzeczny, możemy zamknąć mu buzię. To nic trudnego. Ale poza tym jest łup. Nie nosi go przecież w kieszeni.

– Mam nadzieję, że nie – szepnął pan Jones.

– I ja także. Wiemy, że łup jest na to za duży: ale gdyby ten drab był na wyspie sam jeden, nie troszczyłby się zbytnio o to – to znaczy o bezpieczeństwo swego łupu. Po prostu wsadziłby wszystko do jakiejś skrzynki czy szuflady, którą by znalazł pod ręką.

– Tak myślisz?

– Tak, proszę pana. Trzymałby to niejako pod okiem. Dlaczego nie? Przecież to naturalne. Człowiekowi nie przyjdzie na myśl zagrzebywać w ziemi swoją kabzę, chyba że ma do tego bardzo wyraźne powody.

– Jak to, wyraźne powody?

Tak, proszę pana. Za cóż pan ma człowieka – za kreta?

Opierając się na własnym doświadczeniu, Ricardo oświadczył, że człowiek nie jest z natury stworzeniem lubiącym ryć się w ziemi. Nawet skąpcy bardzo rzadko zagrzebują swoje skarby, chyba z jakichś wyjątkowych przyczyn. Ale dla tego człowieka, mieszkającego samotnie na wyspie, obecność Chińczyka była przyczyną zupełnie wystarczającą. Ani szuflady, ani skrzynki nie stanowiły schronienia, zabezpieczającego przed węszącym Chińczykiem o skośnych oczach. Nie, proszę pana; taką skrytką mogłaby być tylko kasa – porządna kasa ogniotrwała. Ale kasa jest tu, w tym pokoju.

– Kasa? W tym pokoju? Nie zauważyłem – szepnął pan Jones.

Nie zauważył, ponieważ kasa pomalowana była na biało, tak jak i ściany pokoju; a w dodatku stała zasunięta w ciemny kąt. Przy tym pan Jones zbyt był zmęczony, wysiadłszy na brzeg, aby cośkolwiek zauważyć; ale Ricardo rozpoznał wnet charakterystyczną sylwetę. Gdybyż tak można było wierzyć że ten łup, zdobyty przez zdradę, obłudę i wszelkie inne niegodziwości Heysta – tam został umieszczony! Ale gdzie tam! Ten przeklęty grat jest otwarty.

– Może kiedyś przechowywał tam łup – rozważał ponuro – ale teraz go tam nie ma.

– A jednak ten człowiek nie wybrał sobie tego domu na mieszkanie – zauważył pan Jones. – Ale, ale, co on mógł mieć na myśli, kiedy wspomniał o okolicznościach, które mu nie pozwalają umieścić nas w tamtym drugim domku? Pamiętasz jak to powiedział, Marcinie? To brzmiało jakoś tajemniczo.

Marcin, który pamiętał dobrze i rozumiał zdanie, związane bezpośrednio z obecnością tej dziewczyny, zawahał się chwilę, nim odpowiedział:

– To taki podstępny kawał z jego strony; ale kawał nie z tych najgorszych. Te maniery w stosunku do nas, nie zadawanie żadnych pytań – to także podstępne kawały. Mówi się, że człowiek jest stworzeniem ciekawym i tak też jest rzeczywiście; ale on się zachowuje, jakby go nic nie obchodziło. Naturalnie, że go obchodzą różne rzeczy, bo po cóż by wstawał i łaził po nocy z cygarem, i medytował? To mi się nie podoba!

– Bardzo możliwe, że on jest teraz na dworze, że obserwuje nasze światło i mówi sobie zupełnie to samo o naszym czuwaniu – wyrzekł z powagą zwierzchnik Ricarda.

– Tak, to możliwe, proszę pana; ale to są zanadto ważne rzeczy, aby mówić o nich w ciemnościach. A nasze światło zupełnie jest na miejscu. Można je doskonale wytłumaczyć. Tu, w tym domku, pali się światło po nocy, ponieważ – no, ponieważ pan jest niezdrów. Niezdrów, proszę pana – otóż to właśnie; musi pan udawać chorego.

Ta myśl zaświtała nagle wiernemu giermkowi jako zbawczy środek, mający odsunąć jak najdalej spotkanie szefa z dziewczyną. Pan Jones przyjął tę radę nie poruszywszy się wcale: nie drgnęły nawet w jego oczodołach spokojne, nikłe światełka, które były jedyną oznaką życia w wycieńczonym ciele. Lecz Ricardo, wygłosiwszy zbawienną myśl, dojrzał w niej inne możliwości bardziej jeszcze celowe i mogące przynieść praktyczniejsze korzyści.

– Z pana wyglądem, proszę pana, pójdzie to dość łatwo – ciągnął równym głosem, jak gdyby nie było przerwy w jego wywodach; pełen szacunku, ale i szczerości, dążył z wielką prostotą do swego celu. – Wszystko, co pan ma do roboty, to leżeć spokojnie. Zauważyłem wtedy na pomoście, że ten drab patrzył na pana z pewnym zdumieniem.

Przy tych słowach, które były naiwnym hołdem dla powierzchowności zwierzchnika, przywodzącej na myśl raczej grób niż łoże chorego – z tej strony twarzy pana Jonesa, która była wystawiona na mdłe światło świecy, ukazała się zmarszczka – głęboka, sięgająca od nosa aż do brody; był to milczący uśmiech. Ricardo rzucił na szefa ukośne spojrzenie i zauważył tę grę twarzy. Pokrzepiony na duchu, uśmiechnął się również z uznaniem:

– A tymczasem pan jest zdrów jak ryba – ciągnął dalej. – Słowo daję, gdybym się zaklął nie wiem na co, to i tak nikt nie uwierzy, że pan nie jest chory. Musimy poświęcić dzień albo dwa, żeby rozejrzeć się w interesie i wymacać tego hipokrytę.

Ricardo patrzył wciąż na skrzyżowane swoje łydki. Zwierzchnik wyraził aprobatę martwym głosem:

– Może to i dobra myśl.

– Chińczyk to głupstwo. Można go sprzątnąć każdej chwili.

Jedna z rąk Ricarda, spoczywająca dłonią do góry na złożonych nogach, wykonała szybkie pchnięcie, powtórzone przez olbrzymi cień ramienia bardzo nisko na ścianie. Ten gest przerwał czar bezruchu obejmującego pokój. Oczy sekretarza wpatrzyły się markotnie w ścianę, po której cień się zesunął. Każdego człowieka można unieszkodliwić, oświadczył Ricardo. Nie chodzi wcale o to, co ten Chińczyk może zrobić, ale o wpływ jego obecności na postępowanie tego Szweda, którego los był przesądzony. Człowiek! I czymże jest człowiek? Równie łatwo można dźgnąć szwedzkiego barona, albo przedziurawić go kulą, jak każde inne stworzenie; ale tego właśnie należy unikać, póki nie będzie wiadomo, gdzie ukrył łup.

– Nie zdaje mi się, aby wpakował go do jakiejś dziury w swoim domu – dowodził Ricardo z prawdziwym niepokojem.

Nie. Dom może ulec pożarowi – wypadkiem, albo z powodu podpalenia – kiedy się śpi. A może Heyst schował łup pod domem – w jakiejś rozpadlinie, szczelinie, czy szparze? Coś szeptało jednak Ricardowi, że tak nie jest. Napięcie umysłowego wysiłku pokryło mu czoło zmarszczkami. Skóra na jego głowie zdawała się poruszać wśród ciężkiej pracy, która polegała na denerwującym formułowaniu przypuszczeń.

– Za co pan ma człowieka – za niemowlę? – rzekł w odpowiedzi na zarzuty pana Jonesa. – Chcę wykombinować, co bym ja sam zrobił na jego miejscu. Nie zdaje mi się, żeby był mędrszy ode mnie.

– A co myślisz o sobie?

Pan Jones zdawał się śledzić kłopoty towarzysza z rozbawieniem, ukrytym pod pozorami martwego spokoju.

Ricardo puścił to pytanie mimo uszu. Plastyczna wizja łupu pochłaniała go całkowicie. Wspaniała wizja! Oto kilka niewielkich płóciennych worków, związanych cienkim sznurkiem; pod pękatą ich powierzchnią rysują się krążki monet – złotych, masywnych, ciężkich i tak łatwo przenośnych. A może łup został ukryty w stalowej kasie podręcznej z wyrytym na wieku ornamentem; lub też w czarnej mosiężnej skrzynce z uchem na wierzchu, napełnionej – czym? Bóg raczy wiedzieć. Może banknotami? Dlaczegóż by nie! Ten człowiek wracał do kraju, więc z pewnością musiało to być coś, z czym się wracać opłaci.

– I pewnie ukrył to gdzieś na dworze – gdziekolwiek bądź! – krzyknął Ricardo stłumionym głosem. – Pewno w lesie.

Otóż to właśnie! Chwilowy mrok zastąpił mętne światło pokoju, mrok zalegający las nocą; widać błysk latarni, przy której jakaś postać kopie u stóp drzewa. Obok niej druga postać trzyma latarnię – ha, postać kobieca! To ta dziewczyna!

 

Powściągliwy Ricardo stłumił przekleństwo – wyraz radości zmieszanej ze strachem. Czy Heyst ufa dziewczynie, czy jej nie dowierza? Tak czy owak, z pewnością uczucia jego są krańcowe. Z kobietami nie można inaczej. Nie umiał wyobrazić sobie człowieka, który by nie zaufał zupełnie kobiecie związanej z nim poufnym stosunkiem – i to jeszcze wobec specjalnych warunków, w jakich ją zdobył i wobec zupełnej samotności; w tych okolicznościach żadne zwierzenia nie mogły się wydać niebezpiecznymi, ponieważ nie było nikogo, przed kim by można je zdradzić. Poza tym w dziewięciu wypadkach na dziesięć mężczyzna ufa kobiecie. Ale mniejsza z tym, czy Heyst ufał dziewczynie, czy nie; należało zdać sobie sprawę, o ile jej obecność była korzystną lub szkodliwą dla ich planu. Oto pytanie!

Pokusa, aby naradzić się ze zwierzchnikiem, aby porozmawiać o tej ważnej sprawie i usłyszeć jego zdanie – była zaiste wielka. Ricardo oparł się jej; ale konflikt uczuć, który musiał przeżyć samotnie, bardzo był gwałtowny i męczący. Kobieta jest w zagadnieniu wielkością nieobliczalną, nawet jeśli się ma pewne dane do snucia domysłów. A cóż dopiero, jeśli się jej nigdy na oczy nie widziało!

Choć myśli te przeleciały mu przez głowę z wielką szybkością, czuł, że dłużej milczeć nie powinien. Rzekł więc natychmiast:

– Czy pan widzi nas obu przy łopatach, ryjących się w ziemi po całej tej przeklętej wyspie?

Pozwolił sobie na lekkie poruszenie ręki. Cień przeobraził je natychmiast w gest zamaszysty.

– Niezbyt miła perspektywa, mój Marcinie – szepnął szef obojętnie.

– Nie wolno nam się zniechęcać – w tym rzecz – odparł wierny giermek. – I jeszcze po tym wszystkim, co musieliśmy wycierpieć w łodzi; no, to by było doprawdy…

Nie mógł znaleźć odpowiedniego wyrażenia. Z wielkim spokojem – wierny a jednocześnie przebiegły – napomknął niewyraźnie o nadziei, która mu zaświtała.

– Z pewnością znajdzie się coś, co naprowadzi nas na jakiś ślad; do tego interesu nie można się brać gwałtownie. Już niech się pan na mnie spuści65, potrafię wywąchać każdą poszlakę, jaka się tylko nadarzy; ale pan musi postępować z nim bardzo układnie. A co do reszty, niech mi pan zaufa.

– No, dobrze; ale pytam się siebie, na co ty liczysz.

– Na nasze szczęście – rzekł wierny Ricardo. – Niechże pan nic przeciw szczęściu nie mówi! To by mogło przynieść nam pecha.

– Przesądny idiota z ciebie. No, dobrze, nie powiem ani słowa.

– Doskonale. Niech pan nawet nie myśli o szczęściu z lekceważeniem. Z nim żartować nie można.

– Tak, szczęście to delikatna rzecz – potwierdził pan Jones sennym szeptem.

Nastąpiło krótkie milczenie, które przerwał Ricardo dyskretnym i badawczym głosem:

– Kiedy już mówimy o szczęściu, zdaje mi się że dałoby się go wciągnąć do gry z panem – partia pikiety na dwie osoby, albo écarté – niby to że pan jest słaby i nie wychodzi – dla miłego przepędzenia czasu. Kto wie, może on należy do tych, co to się zapalają przy kartach.

– Czy to podobne do prawdy? – rzekł chłodno zwierzchnik. – Weźmy pod uwagę to, co wiemy o jego życiu – choćby ten stosunek do wspólnika.

– Ma pan rację. To zimna bestia – zimna, nieludzka.

– I powiem ci jeszcze jedno. Nie sądzę, aby on pozwolił się obedrzeć. Nie mamy do czynienia z głupim młodzikiem, którego można za nos wodzić, szydząc z niego albo schlebiając mu, a koniec końców go zastraszyć. To jest wytrawny człowiek.

Ricardo przyznał szefowi zupełną słuszność. Ale miał na myśli grę w karty na małą skalę, po prostu aby zaprzątnąć tym wroga, podczas kiedy on, Ricardo, będzie miał wolne pole do przeszpiegów.

– Mógłby pan nawet przegrać do niego trochę pieniędzy – poddał.

– Mógłbym.

Ricardo zamyślił się chwilę.

– Wygląda mi też na takiego, co to stanie dęba w chwili, kiedy nikt się tego nie będzie spodziewał. Co pan o tym myśli? Prawda, że stanie dęba? To znaczy, jeżeli go coś zaniepokoi. Prędzej stanie dęba niż drapnie – co?

Pan Jones odpowiedział natychmiast, ponieważ znał dobrze swoistą gwarę wiernego towarzysza.

– O, z pewnością! Z pewnością.

– Cieszę się, że pan się ze mną zgadza. To zmyślna bestia i nie trzeba, żeby coś zwąchał, póki się nie wywiem, gdzie trzyma kabzę. A potem…

Ricardo zamilkł w złowrogim spokoju. Nagle podniósł się szybko i spojrzał z góry na szefa z posępnym roztargnieniem. Pan Jones nie poruszył się wcale.

– Jedna rzecz bardzo mnie gryzie – zaczął Ricardo zniżonym głosem.

– Tylko jedna? – przypłynęła cicha odpowiedź postaci wyciągniętej nieruchomo na łóżku.

– Ta jedna rzecz gryzie mnie więcej niż wszystkie inne razem wzięte.

– Oho, to coś ważnego.

– Pewno, że to jest ważne. Chodzi mi o to – jak pan się czuje na wnątrzu, proszę pana? Czy nie zanosi się u pana na nudy? Ja wiem, że te napady to przychodzą ni stąd ni zowąd; ale chyba pan może powiedzieć…

– Osioł jesteś, mój Marcinie.

Markotna twarz sekretarza rozjaśniła się.

– Doprawdy, panie? To dobrze, cieszę się z tego – to znaczy póki pan nie cierpi na nudy. To by było na nic, proszę pana.

Ricardo rozchełstał koszulę na piersiach i podwinął rękawy, aby się trochę ochłodzić. Bosymi nogami przesunął się bez szmeru przez pokój w kierunku świecy, przy czym cień jego głowy i ramion rósł za nim coraz bardziej na przeciwległej ścianie, do której była zwrócona twarz „zwykłego sobie Jonesa”. Ricardo przekręcił głowę w tył kocim ruchem i spojrzał na chude plecy widma leżącego na łóżku, po czym zdmuchnął świecę.

– Właściwie mówiąc, mój Marcinie, jest mi dość wesoło – rzekł pan Jones w ciemnościach.

Usłyszał klaśnięcie dłonią w udo i rozradowany okrzyk swego giermka:

– Brawo! Tak, to rozumiem, proszę pana!

Część IV

I

Ricardo posuwał się ostrożnie krótkimi susami od jednego pnia do drugiego, podobniejszy w ruchach do wiewiórki niż do kota. Było już po wschodzie słońca. Połysk otwartego morza wdzierał się szybko na ciemny, chłodny, przedranny błękit Zatoki Diamentów; ale głęboki mrok tkwił jeszcze pod potężnymi filarami lasu, za którymi krył się sekretarz.

Śledził willę Numeru Pierwszego z cierpliwością zwierzęcia, lecz cel jego był na wskroś ludzki. Drugi już ranek poświęcał Ricardo na obserwację. Za pierwszym razem badania nie zostały uwieńczone powodzeniem. Nie zbiło go to z tropu; w gruncie rzeczy pośpiech nie był konieczny.

Słońce przekroczyło nagle górski grzbiet, zalewając światłem przestrzeń wypalonej trawy przed Ricardem i front domku, w którym tkwiły jego oczy; tylko otwór drzwi pozostał ciemny. Na prawo, na lewo od Ricarda i przed nim ukazały się w głębokim leśnym cieniu złote bryzgi światła, łagodząc mrok pod strzępiastym dachem z liści.

Okoliczność ta nie sprzyjała zamiarom Ricarda. Nie życzył sobie, aby odkryto jego wytrwałą pracę. Bowiem celem jego zabiegów był widok dziewczyny – tej dziewczyny! Dotrzeć do niej choćby jednym spojrzeniem – zobaczyć, jak wygląda. Miał świetny wzrok, a odległość nie była znów taka wielka. Potrafiłby z łatwością rozróżnić jej rysy, gdyby tylko wyszła na werandę; a to musiało przecież nastąpić – wcześniej czy później. Był przekonany, że zdoła wytworzyć sobie o niej jakieś pojęcie, co jego zdaniem bardzo było potrzebne, zanim by się odważył poczynić kroki w celu zetknięcia się z nią za plecami tego szwedzkiego barona. Teoretyczny jego pogląd na dziewczynę był tego rodzaju, że na podstawie obserwacji na odległość gotów był ukazać się jej dyskretnie – a może nawet dać jakiś znak. Wszystko zależało od tego, co wyczyta z jej twarzy. Taka dziewczyna to nie mogło być nic szczególnego. Znał dobrze ten gatunek!

Wysunąwszy nieco głowę, widział przez listowie zwieszającej się liany trzy domki rozmieszczone niesymetrycznie na lekko wygiętej linii. Na werandzie najdalszego domku wisiała na balustradzie ciemna szkocka derka, której deseń rysował się ze zdumiewającą wyrazistością. Ricardo rozróżniał doskonale kraty. Żywy ogień z chrustu palił się na ziemi przed schodami, a w blasku słońca wątłe, trzepoczące się płomienie bladły, przechodząc w ledwie widzialne, różowawe migotanie pod nikłym wieńcem z dymu. Ricardo widział biały bandaż na głowie schylonego nad ogniem Pedra i sterczące dziwacznie kłaki jego czarnych włosów. Sam zaaplikował mu ten bandaż, rozłupawszy kudłaty, ogromny łeb. Dziki stwór poruszał nim jak ciężarem, stąpając chwiejnie w kierunku schodów. Ricardo dostrzegł mały rondelek o długiej rączce u końca wielkiej, kosmatej łapy.

Tak, widział wszystko, co tylko było do zobaczenia – blisko i daleko. Świetny wzrok! Jedyną rzeczą, której nie mógł spenetrować, był podłużny otwór drzwi na werandzie pod niskim okapem dachu. I to było drażniące. Odczuł to jak zniewagę. Ricardo łatwo wpadał w złość. Przecież ona musi za chwilę się ukazać! Dlaczego jej jeszcze nie ma? Ten człowiek nie przywiązał jej chyba do poręczy łóżka przed wyjściem z domu!

Nic się nie ukazywało. Ricardo znieruchomiał jak liściaste liny pnączy, zwisające niby wygodna zasłona z potężnego konaru – sześćdziesiąt stóp nad jego głową. Nie drgnęły mu nawet powieki. Ten bezruch w czujności nadawał mu senny wyraz kota, spoczywającego na dywanie przed kominkiem i wpatrzonego w ogień. Ale czyżby mu się coś przyśniło? Oto tam, wśród otwartej przestrzeni, ujrzał przed sobą białą kurtkę w rodzaju bluzy, krótkie niebieskie spodnie, parę nagich łydek, długi i cienki warkocz.

– To ten przeklęty Chińczyk? – mruknął zdziwiony.

Zdawał sobie sprawę, że ani na chwilę wzroku nie odwrócił; a jednak wprost przed nim, w środku pola widzenia, nie obszedłszy ani prawego, ani lewego rogu willi, nie spadłszy z nieba i nie wynurzywszy się z ziemi, Wang ukazał się jego oczom w naturalnych rozmiarach, zajęty jak jaka panna zrywaniem kwiatów. Zmaterializowany tak zdumiewająco Chińczyk schylał się krok za krokiem nad grządkami u stóp werandy i wreszcie opuścił scenę w najzwyklejszy sposób; wszedł po schodkach i znikł w mroku otwartych drzwi.

Dopiero wówczas żółte oczy Marcina Ricardo straciły skupiony, nieruchomy wyraz. Zrozumiał, że czas już na niego. Ten pęk kwiatów, zaniesiony do willi przez Chińczyka, miał uzupełnić nakrycie stołu podczas śniadania. Innego przeznaczenia mieć nie mógł.

– Dam ja ci kwiaty! – mruknął groźnie Ricardo. Poczekaj!

Zatrzymał się jeszcze chwilę, aby rzucić wzrokiem w stronę domku zamieszkanego przez pana Jonesa, gdzie miał się ukazać Heyst w drodze na śniadanie udekorowane kwiatami tak bezczelnie, po czym rozpoczął odwrót. Odczuł gwałtowną żądzę otwartego przeciwstawienia się upatrzonej ofierze; uprzytamniał sobie chciwie chwilę, kiedy ją „dźgnie” – jak to nazywał – schyliwszy się poprzednio szybkim ruchem, zwiastującym pewną śmierć wrogowi. Pchał go do tego instynkt, któremu niezmiernie trudno było się oprzeć, gdy krew zawrzała. Czy może być coś dokuczliwszego od czajenia się i ukrywania, i trzymania się na wodzy – moralnie i fizycznie – gdy wszystko wre w człowieku? Pan sekretarz Ricardo rozpoczął odwrót ze stanowiska za drzewem naprzeciw domku Heysta, zachowując wszelkie ostrożności, aby pozostać niewidzialnym. Jego usiłowaniom sprzyjała pochyłość gruntu, który spadał stromo aż do brzegu morza. Ricardo zsunął się tam i znikł niejako z widowni. Przez cienkie podeszwy słomianych trepów poczuł ciepło skalistego podłoża rozgrzanego już przez słońce. Wdrapał się znów w górę o jakieś dwadzieścia stóp i znalazł się na poprzednim poziomie, w miejscu skąd zaczynał się pomost. Wsparł się plecami o jedną z wysokich podpór, podtrzymujących tablicę z literami spółki nad porzuconym kopcem węgla. Nikt nie byłby po nim poznał, do jakiego stopnia był podniecony. Aby się opanować, skrzyżował mocno ramiona na piersiach.

Ricardo nie umiał trzymać się długo na wodzy. Jego przebiegłość i sztuka udawania były zawsze na łasce na wskroś dzikiej jego natury, którą poskramiał wyłącznie wpływ „szefa” o wielkopańskim uroku. Chytrość była wprawdzie bardzo istotną jego cechą, ale niemożność skoczenia Heystowi do gardła stanowiła w obecnej sytuacji zbyt ciężką próbę. Ricardo nie śmiał wyjść na polankę. Po prostu nie śmiał.

– Jeśli spotkam tego draba – myślał – to nie wiem, co się stanie. Nie jestem siebie pewien.

 

Do największej pasji doprowadzała go właśnie niemożność przeniknięcia Heysta. Ricardo dość był inteligentny, aby cierpieć nad swymi brakami. Nie, nie umiał Heysta przeniknąć. Zabić go było niezmiernie łatwo: warknięcie i skok – ale to właśnie było zabronione. Jednakże nie mógł tkwić bez końca pod żałobną tablicą.

– Muszę stąd odejść – pomyślał.

Ruszył naprzód, czując lekki zawrót głowy wskutek wytężonego panowania nad sobą, i ukazał się otwarcie na polance przed domkami, jak gdyby wracał właśnie z pomostu; można było przypuszczać, że chodził tam, by rzucić okiem na łódź. Ogarnął go blask słońca – bardzo jaskrawy, bardzo cichy i bardzo palący. Naprzeciw niego stały trzy domki. Ten, na którego werandzie wisiała derka, znajdował się najdalej; obok niego stał domek niezamieszkany; najbliższy zaś, z grządkami kwiatów u stóp werandy, krył tę nieznośną dziewczynę, która pozostała niewidzialną, drażniąc go tym tak dotkliwie. To była przyczyna, dla której oczy Ricarda przywarły do tego budynku. Dziewczynę z pewnością łatwiej da się „spenetrować” niż Heysta. Niech no ją tylko zobaczy – wystarczy jedno spojrzenie – i będzie wiedział, czego się trzymać; przez to zaś zbliży się do celu – zrobi pierwszy realny krok. Ricardo nie widział innej drogi. A dziewczyna mogła każdej chwili ukazać się na tej werandzie!

Nie ukazała się jednak; ale, jak ukryty magnes, wywierała wpływ przyciągający. Posuwając się naprzód, Ricardo zboczył w stronę domku. Choć ruchy jego były ostrożne, dzikie instynkty tak go opanowały, że gdyby był spotkał Heysta na swojej drodze, byłby musiał zaspokoić żądzę skoczenia mu do gardła. Lecz nie zobaczył nikogo. Wang był z tyłu willi i pilnował, aby kawa dla Numeru Pierwszego nie ostygła. Nie było widać nawet i małpiego Pedra; z pewnością przysiadł na progu i ze zwierzęcym oddaniem utkwił czerwone oczki w panu Jonesie, który rozmawiał z Heystem w tamtym domku. Była to rozmowa złego upiora z bezbronnym człowiekiem, pod strażą małpy.

Ricardo, rzucając w krąg szybkie spojrzenia, znalazł się prawie mimo woli u stóp werandy przed domkiem Heysta. Dostawszy się tam, uległ nieodpartej sile przyciągającej; wszedł po schodkach kocim, skradającym się krokiem i zatrzymał się chwilę przed okapem, aby się wsłuchać w milczenie. Potem wsunął przez próg nogę, która zdawała się rozciągać, jakby była z gumy, postawił ją za drzwiami, wciągnął szybko drugą nogę i stanął w pokoju, przekręcając głowę z boku na bok. Dla oczu jego, olśnionych jaskrawym słońcem, wszystko zdawało się mrokiem przez chwilę. Źrenice rozszerzyły mu się szybko jak u kota, i spostrzegł mnóstwo książek. Zdumiało go to i zniechęciło. Był zdziwiony i podrażniony. Zamierzał zbadać teren i miał nadzieję, że wyciągnie stąd jakieś pożyteczne wnioski, jakieś wskazówki tyczące się człowieka. Ale na jakiż domysł może naprowadzić mnóstwo książek? Nie wiedział co o tym myśleć i sformował swoje osłupienie w wewnętrznym okrzyku:

– Cóż u diabła ten człowiek chciał tu robić – założyć szkołę?

Wpatrzył się przeciągle w portret ojca Heysta, surowy profil gardzący marnościami tego świata. Oczy jego błysnęły na widok ciężkich, srebrnych lichtarzy świadczących o zamożności. Skradał się jak zbłąkany kot w obcym miejscu; gdyż choć nie posiadał cudownego daru Wanga, daru, który polegał na materializowaniu się i znikaniu zamiast zwykłego wchodzenia i wychodzenia, umiał być prawie równie jak Wang bezszelestny w swych bardziej uchwytnych poruszeniach. Zauważył, że tylne drzwi są uchylone i przez cały czas wytężał z największą czujnością lekko śpiczaste uszy, wchłaniając głęboką ciszę na dworze, otaczającą bezwzględny spokój w domu.

Nie minęły jeszcze dwie minuty, gdy przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie jest sam w całej willi. Tamta kobieta wymknęła się pewno i przechadzała gdzieś za domem. Nakazano jej widocznie, aby się nikomu nie pokazywała. Dlaczego? Dlatego że Heyst nie dowierzał swoim gościom? A może dlatego, że jej nie dowierzał?

Ricardo pomyślał, że z pewnego punktu widzenia wychodzi to prawie na jedno. Przypomniał sobie historię Schomberga. Czuł, że ucieczka przed czułościami tego wstrętnego, oswojonego hotelarza nie była wcale dowodem beznadziejnego zaślepienia w towarzyszu ucieczki. Będzie można się z nią porozumieć.

Wąsy jego zaczęły się ruszać. Już od jakiegoś czasu spoglądał na zamknięte drzwi. Musi zajrzeć do tamtego drugiego pokoju; znajdzie tam może coś wyraźniejszego od kupy głupich książek. Przechodząc przez pokój, pomyślał zuchwale:

– Jeżeli ten łajdak wejdzie tu nagle i stanie dęba, dźgnę go i sprawa skończona.

Położył rękę na klamce i poczuł, że drzwi ustępują. Zanim je otworzył, wsłuchiwał się znowu w niezmąconą niczym ciszę, która niepodzielnie panowała dokoła.

Potrzeba zachowania ostrożności wyczerpała jego zdolność panowania nad sobą. Zbudziła się w nim na nowo żądza okrucieństwa i – jak zwykle w takich chwilach – Ricardo poczuł dotknięcie noża, przytroczonego do nogi. Pociągnął drzwi z dziką ciekawością. Otworzyły się bez skrzypnięcia, bez szmeru, bez żadnego dźwięku i Ricardo stanął wpatrzony w matowe fałdy jakiejś tkaniny w rodzaju szewiotu. Wisiała przed nim kotara tak ciężka, że nie poruszyła się wcale.

Kotara! Ta nieprzewidziana przeszkoda uniemożliwiła mu natychmiastowe zaspokojenie ciekawości i zahamowała jego gwałtowność. Nie usunął jej na bok niecierpliwym ruchem, tylko patrzył na nią z bliska, jak gdyby należało zbadać dokładnie tkaninę, zanim ręka jej dotknie. W tej chwili niezdecydowania wydało mu się, że odkrył skazę na doskonałości ciszy – niezmiernie nikły szelest, który pochwyciły jego uszy, tracąc go natychmiast w świadomym wysiłku nasłuchiwania. Nie! Cisza była niezamącona na zewnątrz i wewnątrz domu, tylko Ricardo nie miał już uczucia, że jest sam.

Gdy wyciągnął rękę ku nieruchomym fałdom, aby zasłonę nieco na bok usunąć, uczynił to z niezmierną ostrożnością; jednocześnie zaś wysunął głowę, by zajrzeć przez szparę. Zastygł w zupełnym spokoju. Potem stał jeszcze wciąż nieruchomo, tylko głowa jego cofnęła się z powrotem ku ramionom, a ręka opadła z wolna wzdłuż boku. Za kotarą była kobieta. Ta kobieta! Oświetlona mętnie przez odblask słońca, rysowała się dziwnie dużą i ciemną sylwetą w przeciwległym końcu długiego, wąskiego pokoju. Zwrócona tyłem do drzwi, układała włosy, podniósłszy nagie ramiona. Jedno z nich połyskiwało perłową bielą; drugie, niemal czarne, odcinało się nieskazitelnymi liniami na tle kwadratowego otworu okna, nie osłoniętego firanką ani okiennicą. Siedziała tam, zajęta układaniem ciemnych włosów – nieświadoma obserwujących ją oczu – narażona na niebezpieczeństwo, bezbronna – i kusząca.

Ricardo cofnął w tył głowę i przycisnął łokcie do boków; pierś zaczęła falować mu konwulsyjnie, jak gdyby mocował się lub biegł; zakołysał się łagodnie w tył i naprzód. Opanowanie jego wyczerpało się; musiał dać ujście swojej naturze. Instynkt pchający go do dzikiego skoku nie dał się już okiełznać. Gwałt czy morderstwo – wszystko mu było jedno, byleby mógł wyzwolić uciśnionego ducha dzikości, trzymanego na wodzy tak długo. Spojrzał szybko przez ramię – czego nie zaniedba nigdy lew czy tygrys przed skokiem, jak świadczą o tym myśliwi polujący na grubego zwierza – i rzucił się z pochyloną głową wprost na zasłonę. Poderwana gwałtownie tkanina spłynęła powoli w pionowe fałdy i znieruchomiała, wisząc bez drgnienia w cichym, gorącym powietrzu.

65niech się pan na mnie spuści (daw.) – niech się pan na mnie zda. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»