Читать книгу: «Młyn na wzgórzu», страница 26
IX
Tworząc osobną małą grupę, z dala od całego tłumu, w zakątku między ścianą stajni a domem mieszkalnym, trzy twarze zwracały się w niemym zapatrzeniu ku ognistemu młynowi, który oblewał je swoim zionącym żar blaskiem i oświetlał malujące się na nich podniecenie, nieporównanie silniejsze aniżeli na wszystkich innych twarzach, zwróconych ku pożarowi.
Młynarz opowiedział leśniczemu i Hannie o wszystkim, co zaszło, odkąd opuścił towarzystwo i powrócił do młyna. Rodzeństwo słuchało jego słów z zapartym oddechem. Kiedy mówił o widmowej twarzy, oczy Hanny rozszerzyły się przerażeniem. „Tak oto patrzyłem zapewne ja sam, kiedy ich ujrzałem” – pomyślał Jakub. Ale najsilniejsze piętno grozy wyciskało na ich obliczach nie to, co usłyszeli, ale raczej to, co się jeszcze kryło poza opowiadaniem – jakaś ciemna tajemnica, której wyobraźnia nie mogła odgadnąć, chociaż przeczuwali jej istnienie z niezawodną pewnością. Opowiadanie skończyło się, doszło do momentu, odkąd sami byli naocznymi świadkami wypadków; a jednak odczuwali, że młynarz nie wypowiedział jeszcze tego, co najważniejsze i co było mu najciężej wypowiedzieć.
Cóż to być mogło?
Wpatrywali się uporczywie w ognisty młyn, mielący nicość, ponieważ obawiali się, że gdyby spojrzeli na Jakuba, to oczy ich stawiałyby natarczywe pytanie, którego nie mieli prawa zadać.
– To dziwne – odezwał się Jakub – że właśnie dzisiaj mówiłeś, Wilhelmie, o sygnałach ostrzegawczych, które człowiek otrzymuje, aby gotował się na śmierć.
– Czy sądzisz, że to jest takim sygnałem?
– Jakubie, drogi Jakubie! – zawołała Hanna i przycisnęła do piersi jego rękę.
Wydawało się jej teraz, że rozumie ten szczególnie uduchowiony wyraz twarzy Jakuba. I o tym właśnie należało pomówić. Nie szczędziła wszelkiego wysiłku, by wybić mu z głowy tę ideę oraz uczucie grozy, jakiego dopatrywała się w nim, ponieważ i ona sama także odczuwała grozę: wszak niejednokrotnie ukazywały się ludziom takie zjawy, a przecież ci ludzie bynajmniej nie umierali. Zresztą, jak się zdaje, i Chrystian widział tę zjawę.
Brat poparł jej argumenty: nie należy się tym nazbyt przejmować – aczkolwiek, oczywiście, na należy również lekceważyć pozaziemskich znaków. Trzeba śmiało patrzeć w oczy śmierci zawsze i wszędzie.
Ku wielkiej radości rodzeństwa twarz młynarza rozpogodziła się – ale bynajmniej nie dlatego, jak przypuszczali, że odjęli zjawie wróżące śmierć znaczenie. Przeciwnie, właśnie świadomość, że jego wizja może oznaczać śmierć, pocieszyła go i uradowała. Czyż pożądał czegoś goręcej aniżeli śmierci?
– Nie, nie o tym właściwie myślałem – odpowiedział. – Przypomniałem sobie, Hanno, że kiedyś… tam u was w lesie… gdy rozmawiałem z tobą o leśnych zwierzętach i twierdziłem, że szybka, niespodziewana śmierć od kuli musi być dla każdej istoty czymś upragnionym… ty odpowiedziałaś bardzo słusznie, że jest to zapewne szczęściem dla zwierzęcia, ale nie dla człowieka, który ma stanąć przed wiecznym sędzią i powinien przygotować odpowiednio swoją duszę… I skoro nawet ty tak głęboko to odczuwasz swoim poczciwym serduszkiem… to tym bardziej ja rozumiem to w tej chwili!
– Czemu bardziej aniżeli ja, Jakubie? Czyż i moja dusza nie jest grzeszna? – dowodziła Hanna z zapałem, tonem pełnym wyrzutu, ale jednocześnie oczekując z niepokojem odpowiedzi. Wyczuwała bowiem, że poza jego słowami kryje się jeszcze coś innego. Młynarz nie odpowiedział, lecz snuł dalej głośno własne myśli:
– Otóż to właśnie: gdyby oni oboje nie stanęli nagle w tym miejscu, wszystko wydarzyłoby się inaczej. Piorun strzeliłby prosto we mnie jak kula w zwierzę.
Zamilkł. Leśniczy przytaknął poważnie głową i spojrzał porozumiewawczo na Hannę. Pomyślał o Lutrze, którego przyjaciel zginął przy jego boku, rażony piorunem. I jeszcze raz przytaknął, uśmiechając się z zadowoleniem: „Rozbudził się! Teraz Jakub stanie się już jednym z naszych!” – pomyślał.
Podczas gdy młynarz rozmawiał, część galerii, wiszącej nad piekarnią, runęła na jej dach; kilka płonących desek legło na dachu, wsparłszy się o rynnę, parę belek utkwiło w otworach, które ogień już przedtem wyżarł w gontowym pokryciu. I jak gdyby pożar pragnął rozpocząć atak na zagrożoną budowlę z pomocą wszelkiej broni, nagle jedno z ogarniętych ogniem skrzydeł oderwało się w pełnym biegu i z nieodpartą siłą ugodziło w dach po przeciwnej stronie. Musiano przesunąć sikawkę bardziej na prawo. Wykonano ten manewr szczęśliwie przy akompaniamencie komendy, przekleństw i okrzyków zachęty, które wydawał Smok. Wreszcie okrzyk: „Całą parą, dzieci! Teraz pokażemy, co umiemy!” – obudził wśród wszystkich zgromadzonych na podwórzu nadzieję zwycięstwa.
Leśniczy i Hanna na pozór przyglądali się tym wypadkom, ale właściwie wyczekiwali, by młynarz mówił dalej. Skoro nie obawiał się tej zjawy jako wróżby śmierci, to widocznie coś innego leżało mu kamieniem na sercu.
Ognisty młyn obracał się teraz powolniej, mając tylko trzy skrzydła, niemal całkiem obnażone, ponieważ wicher potargał kolejno ostatnie płonące strzępy żagli.
Młynarz oparł się lewą ręką na ramieniu przyjaciela.
– Może przypominasz sobie… a nawet na pewno przypominasz sobie, bo było to niespełna przed tygodniem… jak siedzieliśmy obaj razem i rozmawialiśmy o tym, że byłoby najlepiej, abym teraz poślubił Hannę? Pocieszałeś mnie i dowodziłeś, że wszystko dzieje się wedle woli i zrządzenia Boga… a więc i to, co się wydarzyło w młynie, było zgodne z wolą bożą. Mówiłeś, że gdybym był nawet uczynił to z pełną świadomością ich obecności na górze i z zamiarem zabicia ich… o co mnie zresztą podejrzewano… to i w takim razie byłoby się to stało wedle woli bożej, abym dzięki temu uświadomił sobie grzeszność swej istoty, abym się przeraził własną potwornością i nawrócił się do Boga.
Zamilkł na chwilę i zaczerpnął oddech głęboko.
– Drodzy przyjaciele, to chciałem wam powiedzieć. Tak się bowiem właśnie stało.
Hanna uchwyciła jego prawą rękę i uczuła, że ręka ta jest zimna i zroszona potem.
– Na Boga! Jakubie, jak to rozumiesz?
Brat jej jednak skinął głową uspokajającym ruchem.
– Tak, tak, Hanno! Stało się tak, jak Jakub powiada. Przecież już dawniej sami zauważyliśmy, że Jakub wszedł na drogę nawrócenia się.
– O, czuję to, że nawróciłem się. Ale niedobrze pojąłeś moje słowa. Stało się tak, jak przewidywałeś w przypuszczeniach. Albowiem… drodzy przyjaciele, nie potępicie mnie chyba, skoro Bóg jest miłosierny… ja to uczyniłem… uczyniłem świadomie… zabiłem ich… w przystępie gniewu.
Leśniczy cofnął się o krok w tył – ale bynajmniej nie pod wpływem przerażenia i wstrętu, chociaż młynarz tak to zrozumiał, gdy jego ręka, spoczywająca dotąd na ramieniu przyjaciela, opadła nagle w dół bezwładnie. Nie! Leśniczy chciał tylko spojrzeć dokładnie na twarz szwagra, by się przekonać, czy nie wpadł w obłęd. Hanna nie wątpiła w tej chwili, że naprawdę oszalał. Upiorna zjawa i uderzenie pioruna pomieszały mu zmysły. Tuląc się do niego, szeptała:
– Jakubie! Nie mów tak! Oprzytomnij, najdroższy!
Ale brat jej, który w boleśnie skrzywionych rysach młynarza wyczytał jego zupełną poczytalność i który nagle wzbudził w swej wyobraźni liczne drobne wspomnienia i uszeregował je – pojął teraz, że szwagier jest winny. I po chwili milczenia rzekł, składając mimo woli ręce jak do modlitwy:
– Masz słuszność, Jakubie! Bóg jest miłosierny, a Chrystus i za twoje grzechy umarł na krzyżu.
Kiedy Hanna usłyszała te słowa brata i zobaczyła potakujące ruchy Jakuba, nie mogła dłużej przypuszczać, że jej narzeczony dostał pomieszania zmysłów. Bezlitosna prawda wyglądała ku niej z oczu młynarza, który z boleścią wpatrywał się w nią i szeptał:
– Moja droga, kochana Hanno!
Rozplotła ramiona z uścisku, obiema rękami uchwyciła się za głowę i wydała okropny krzyk, który zwróciłby na nią uwagę wszystkich, gdyby nie to, że zagłuszył go powszechny krzyk wyrywający się z ust obecnych.
Jedno z ramion śmigi runęło na dach mieszkalnego domu – niby olbrzymia pochodnia, na szczęście na wpół przygaszona. Ponieważ od dawna już przewidywano ten wypadek, miejsce to było puste i nikt nie poniósł szwanku. Szybko stoczono płonącą belką przez narożnik do ogrodu przed domem, uprzątnięto również troskliwie grabiami resztki zniszczonej obsady, rozrzucone wokół na dachu. Ale słomiane poszycie już tu i ówdzie zatliło się i dymiło. Nie wystarczyło puścić znowu w ruch wiadra, trzeba było wytoczyć sikawkę do boju z tym gwałtownym niebezpieczeństwem. Dokonano tego z pomocą niesłychanych głosowych wysiłków Smoka. Ale zaniedbanie wodnego ataku na piekarnię umożliwiło pożarowi skupianie w spokoju nowych niszczących sił.
Powszechna uwaga rozdzieliła się między te dwa punkty, nikt nie zajmował się trójką osób, które stały na uboczu, obojętne zupełnie na otaczający je zgiełk, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy dom mieszkalny lub piekarnia spalą się do fundamentów – które stały samotne, uświadamiając sobie straszną tajemnicę.
Chociaż dziewczyna doznawała w tej chwili wrażenia, że wszystko dokoła niej zapada się gdzieś, nie straciła przytomności – natura jej była nazbyt silna. Oprócz tego zaś na czoło wysunęła się natychmiast jedna jedyna myśl, która stała się mocną, koncentrującą osią wszystkich rozproszonych, bezładnie pomieszanych wrażeń i uczuć – myśl, że on jednak kochał tamtą!
I młynarz wyczytał tę myśl w jej zmartwiałych oczach, widząc ją stojącą z wyciągniętymi rękoma i dostrzegając w jej spojrzeniu wyraz, jakiego nie znał dotąd.
– Ach, Hanno, Hanno! – zawołał. – Zgrzeszyłem… sprzeniewierzyłem się tobie… och, tylko myślą… wiem o tym… przebacz mi!
Spoglądała na niego tym samym tępym spojrzeniem i szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem:
– Jak mogłeś?
– Hanno! Jestem zły, jestem grzeszny, ale ty nie pojmiesz tego… mówiłem przecież… jakżebyś mogła pojąć? Tak jest, kochałem Lizę…. taka miłość jest podobna do gorączki, która dręczy człowieka! Wiedziałem, że ona jest na wskroś zła… wiedziałem, że ty jesteś dobra… ach, rozumiałem, że ty możesz mnie ocalić… ale byłem jakby urzeczony, wpadłem w sieć grzechu. Zaczęło się to, zanim jeszcze Chrystyna umarła…
I oderwanymi, gwałtownie wyrzucanymi z gardła zdaniami opowiadał młynarz całą historię swej namiętności: jak zrazu ten popęd czaił się w ukryciu, jak obudził podejrzliwość Chrystyny i zatruł jej życie, a może nawet spowodował jej śmierć; jak on sam błąkał się między pożądaniem Lizy i miłością Hanny, między złym i dobrym aniołem, i jak Liza ciągle omotywała go na nowo. Przypomniał jej ową niedzielę w listopadzie, kiedy tak chętnie zostawił u nich w domu Janka, a sam jak dzikie zwierzę gnał przez las do młyna, ogarnięty jedynym obłędnym pragnieniem chwycenia Lizy w swe ramiona… A potem mówił o innym listopadowym dniu, kiedy przyrzekł ją poślubić i przyszedł do nich, aby się pożegnać z miejscem, gdzie doznał tyle szczęścia, z przyjaciółmi, których ponad wszystko ukochał… i kiedy się to stało wieczorem.
Hanna doznawała wrażenia, jakiego zapewne doznaje człowiek, który zauważył już dawno, że mieszka na nietrwałym gruncie i że dokoła czai się coś groźnego, a który nagle staje nad kraterem wulkanu i patrzy w ziejący żarem kocioł czarownic, gdzie warzył się ten jego niepokój.
Grzeszną namiętność znała dotychczas tylko z nazwiska, słyszała o niej w abstrakcyjnych deklamacjach kaznodziei, czytała o niej w umoralniających broszurach. Wyczuwała doskonale, że i w niej samej kryje się to zło; niekiedy odczuwała nawet niejasny błysk samouświadomienia, zaczerpniętego z prawd wiary, że i na niej także ciąży ten grzech dziedziczny, że i ona sama byłaby skazana na potępienie, gdyby Chrystus nie odkupił jej swą męczeńską śmiercią. Ale myśli te błądziły dotąd w mglistej dali, dopiero teraz ucieleśniły się. Stanęła oko w oko z namiętnością, usłyszała głos grzechu, jakim przemawiał człowiek najdroższy dla niej na świecie. I pojęła wszystko. Niejedno, co wydawało się jej dotąd zagadkowe w jego postępowaniu, stało się nagle zrozumiałe. Pojęła, jak tęsknie wyciągał ku niej dłonie, miotany obawą i nadzieją, jak usiłował przemóc własną naturę – i jak wreszcie po błąkaniu się na bezdrożach i straszliwym upadku, stał się godny tej, którą kochał – teraz, kiedy już było za późno.
Za późno już było, aby zakwitło ziemskie szczęście. Ale nie było za późno, by jej miłość pozostała wierna, by towarzyszyła mu wszędzie i pocieszała go, gdyby potrzebował ziemskiej pociechy.
Jakub milczał. Hanna tuliła się do jego piersi, obejmując go ramieniem za szyję, leśniczy trzymał go za rękę. Młynarz płakał. Po raz pierwszy od śmierci Chrystyny ronił łzy, a łzy te niosły mu ukojenie, jakiego nie oczekiwał już nigdy. Jakże dobrze uczynił, że wyspowiadał się przed nimi, że nie zamykał już w swej piersi tej tajemnicy, która dotąd gniotła go niby para wodna usiłująca rozsadzić kocioł. Po raz pierwszy stał wobec nich taki, jak był naprawdę. Przypuszczał wprawdzie, że tych dwoje nie potępi go, ale wydało mu się wprost cudem, że teraz, kiedy sam się oskarżył, kiedy nic nie przemilczał i nie ukrył, że teraz otoczyła go miłość – wyrozumiała, przebaczająca miłość i przyjaźń aż do śmierci.
Tak, czułby się niemal szczęśliwy, gdyby nie to, że ta sama miłość, która dopiero co napoiła go pociechą, stawała się znowu jego oskarżycielem: unieszczęśliwił dobrą, szlachetną istotę, tulącą się teraz do niego. I z im większą cierpliwością i miłością znosiła swój straszny zawód, tym wyraźniej ujawniała właśnie przez to, ile utraciła. Albowiem cierpiała całą potęgą miłości, której wydarto szczęście życia.
Łzy potoczyły się szybciej po jego drgającej twarzy. Przytulił ją czule do siebie i zatonął w spojrzeniu jej oczu – w spojrzeniu przyćmionym boleścią męczeństwa, a jednak błyszczącym wyzwalającą siłą. Zwłaszcza dla niego, który tak długo zasklepiał się egoistycznie we własnym cierpieniu i który, zaślepiony bojaźnią, nie zwracał niemal uwagi na nic poza sobą, zwłaszcza dla niego było teraz poniekąd wyzwoleniem, że płakał nad cudzą niedolą.
– Biedny przyjacielu! Ileż ty cierpisz! – szepnęła.
– Cierpię słusznie, albowiem zasłużyłem na to! Ale ty cierpisz… z mojej winy… wyłącznie z mojej winy!
– Czy sądzisz, że wolałabym nie znać cię wcale?
– Dla ciebie byłoby to niewątpliwie najlepiej – odpowiedział Jakub, wzdychając głęboko i potrząsając smutnie głową.
– O tym, co jest dla nas najlepsze, wie tylko On jeden, którego będziemy błagać, aby nas wszystkich wprowadził do swego królestwa – oświadczył leśniczy.
X
Hałas był teraz znacznie mniejszy aniżeli w innych momentach pożaru. Zmalała też liczba ludzi na podwórzu, bo znaczna ich część pospieszyła na przeciwną stronę piekarni, by pomagać tam w akcji gaszenia ognia. Po ostatnim wybuchu płomieni, w których młyn stanął jak gorejąca żagiew i po szczęśliwym odparciu tego ataku nie groziło już niebezpieczeństwo domowi. Zniknął już olbrzymi płonący stos, którego żar mógł zapalić słomianą strzechę. W kamiennym podmurowaniu młyna płonęła jeszcze najniższa podłoga – ale wyżej sterczał tylko smutny szkielet czarnych belek, osłonięty migocącym, czerwonym płaszczem dymów. Ze słomianego pokrycia nie pozostało ani źdźbło, wszystkie piętra były odarte ze ścian.
To pogorzelisko z jedną, sterczącą pionowo, ocalałą z pożaru szprychą śmigła, z kilkoma belkami, wyobrażającymi boczną galeryjkę, sprawiało wrażenie rysunku holenderskiego młyna przedstawionego w przekroju, rysunku, jaki się widuje w podręcznikach młynarstwa. Wzbudziło ono w Jakubie smutne wspomnienie z czasów młodości. Wówczas nabył on takie właśnie dzieło i ofiarował je ojcu jako podarunek z okazji dnia ostatnich jego urodzin. Widział wyraźnie oblicze starca pochylonego nad książką, uzbrojone okularami nasadzonymi prawie na czubek nosa – piękne, krzepkie oblicze z krótką, siwą brodą. Był on dumnym człowiekiem, który brał udział w wypadkach politycznych owego czasu i zasiadał w zgromadzeniu uchwalającym konstytucję… A teraz syna jego czekało więzienie!
Myśl ta tylko przelotnie rzuciła cień na nastrój jego ducha. Co za różnica, czy się siedzi w zgromadzeniu konstytuującym, czy w więzieniu? Jedynie ważne jest to, by ostatecznie dostać się do Ojca w niebiesiech!
Z prawej strony młyna kłębiły się ciągle jeszcze gęste dymy wydobywające się z piekarni. Ale ponieważ zgromadzono tu wszystkie siły ratunkowe, nie ulegało wątpliwości, że uda się ocalić ten budynek. Było to bardzo ważne. Gdyby bowiem piekarnia stała się pastwą ognia, płomienie przerzuciłyby się łatwo na stajnię i tą boczną drogą zagroziłyby raz jeszcze mieszkalnemu domowi.
Z nieznużoną monotonią syczał strumień wody wytryskujący z sikawki. Natomiast trzask i szum pożogi wydawały się tylko dalekim echem niedawnego hałasu. Ucichł też szmer głosów, poszczególne nawoływania brzmiały niemal pokornie. Ludzie wyhałasowali się aż do zmęczenia, pochrypli z krzyku – nawet głos Smoka już dawno umilkł… Teraz jednak rozległ się znowu, głośno jak zawsze, brzmiał jowialnym tonem natrętnej dobroduszności. Powodując się jakimś fantastycznym zamiarem – a może całkiem bez celu – Smok wdrapał się z tyłu na sikawkę. Zarówno niezwykły ten postępek, jak i niezwykłą wesołość głosu tłumaczyła może częściowo pusta flaszka od piwa, którą energicznym łukiem cisnął w kąt poza stajnię. Nie była to już pierwsza flaszka. Praca, jaką Smok wykonywał, budziła pragnienie, a wodę ze studni należało oszczędzać do celów ratunkowych.
– Dobry wieczór, panie sędzio śledczy! – zawołał, kłaniając się z pewną przesadą, tak że omal nie utracił równowagi na swej wąskiej podstawie. – Dobry wieczór!… Bardzo to pięknie, że pan tu przybywa… zastęp dzielnych ludzi powiększa się o jeszcze jednego dzielnego męża… he, he! Prosimy bliżej! Zróbcie miejsce panu sędziemu, który zaszczyca nas swą obecnością; nuże, zróbcie miejsce, chłopcy, aby pan w wyzłacanej czapce przeszedł wygodnie! Spojrzyj pan, panie sędzio, praca wre, tęga praca. Towarzystwo ubezpieczeń nie ośmieli się powiedzieć, że nie uczyniliśmy wszystkiego, co było w ludzkiej mocy.
Młynarz ocknął się z zamyślenia i spojrzał w bok. W grupie ludzi na prawo od studni, gdzie po przemowie Smoka powstało żywe poruszenie, zauważył czapkę, której lśniący daszek i złote naszywki jaśniały i skrzyły się w blasku ognia. Teraz, gdy stojący na przedzie rozstąpili się nieco, dojrzał pod tą czapką dobrze znajomą twarz z jasną brodą i złotymi okularami – twarz, która przypomniała mu chwile największego udręczenia.
W tej samej chwili zbliżyła się dziedziczka, prowadząc Janka za rękę. Karo biegł za nimi, naszczekując.
– Aha, jesteście tutaj?… Urządzimy zapewne naradę familijną? No, niebezpieczeństwo już minęło, a odbudowa młyna nie potrwa długo.
– Gdzie byłeś do tej pory, Janku? – zapytał młynarz, podnosząc chłopca i tuląc go tak serdecznie, że aż zwróciło to uwagę teściowej.
– Stałem obok stajni, mama mnie tam postawiła. Ale babcia zabrała mnie z sobą, a z nią przecie mogłem przyjść?
– Oczywiście – wtrąciła Hanna i pogłaskała go po ręce, usiłując jednocześnie uśmiechnąć się do dziedziczki.
– Przyjechał sędzia śledczy – zauważył młynarz.
– No tak – odpowiedziała dziedziczka. – Bawił tu w pobliżu z powodu wykrycia kradzieży, jak powiada… co prawda Kirkeby jest oddalone o dobre pół mili. Niepotrzebnie nakładał drogi, szkoda koni. I nie wiadomo, czego tutaj szuka! Nie podejrzewa chyba, że ty sam podłożyłeś ogień?
– Czy powiedział, że ojciec podłożył ogień? – zapytał Janek i rozpłakał się ze złości.
Młynarz próbował go uspokoić.
– Nie, nie… babka żartuje tylko.
– Oczywiście, to tylko żart, Janku! Mój Boże, jak to dziecko odczuwa instynktem nieprzyjaciół!… Niechby tylko spróbował powiedzieć coś takiego, jak bym mu wygarbowała skórę!
Otarła oczy chłopcu, który natychmiast zaśmiał się głośno, wyobraziwszy sobie babkę garbującą skórę sędziemu śledczemu.
– Zresztą powiedziałam mu od razu, co się stało – mówiła dalej dziedziczka, zwracając się do Jakuba. – Powiedziałam mu, że potrzebujesz wypoczynku. Jak mi się zdaje, nagadaliście się ze sobą dosyć.
– Bynajmniej. Zawiadom go, że chciałbym z nim pomówić.
– No tak… jeżeli ty chcesz z nim mówić, to co innego… W takim razie przyślę ci go tutaj.
Dziedziczka odwróciła się powoli i poszła naprzód wahającym krokiem. W głębi serca żywiła przypuszczenie, że jej zięć z całą świadomością i wolą zmiażdżył tę parę tam na górze – inaczej byłby to piekielnie sprzyjający przypadek! Toteż nie podobało się jej wcale, że Jakub chce rozmawiać z tym niegodziwym sędzią śledczym, z tym wstrętnym okularnikiem, który tak troskliwie węszył na wszystkie strony, byleby pochwycić Jakuba. Oczywiście, chciał się odznaczyć swoją przenikliwością, chciał może, by go opisywano w gazetach! No, niewiele zyskał… Ale cóż to znaczy, że Jakub chce z nim mówić? Dlaczego wszyscy wyglądają tak uroczyście?
Dziedziczka potrząsnęła głową, coś jej się tu nie podobało. Więc nie spieszyła się bardzo. Tu uścisnęła komuś rękę, tam zamieniła z kimś innym parę słów i tak powoli zdążała ku grupie przy studni.
Smok ekwilibrystycznym ruchem zsunął się szczęśliwie z sikawki na ziemię, pochwycił swą ofiarę, sędziego śledczego, za guzik i z bezpośredniego sąsiedztwa wylewał na niego potok wymowy. Dokoła stali ciżbą inni. W pierwszym szeregu zwracała uwagę maleńka postać Hoyera. Na czarnej, czworobocznej podstawie barków umieścił najdłuższą z swych twarzowych urn żałobnych, jak gdyby gotowy pomieścić w niej cały popiół nieboszczyka młyna. Ostatnie blaski płonącego stosu migotały na tej ziemistej twarzy-urnie, w której znieruchomiałych rysach można było niemal dojrzeć uroczysty napis: „Stań, przechodniu…”. Sędzia doznawał złudzenia, że widzi przed sobą nagrobek, nie zaś człowieka, i nie mógł oderwać uzbrojonych okularami oczu od tego dziwacznego żałobnocmentarnego fenomenu. A jednocześnie, na wpół przytomny, tonął w zalewie słów Smoka, który rozwodził się: jak to szwagier, narażając życie, czynił największe wysiłki, by uratować młyn; jak to potem on sam objął kierownictwo i położył kres pożarowi; a przede wszystkim, jakich to cudów dokazała matka.
– Ach, otóż i ona! Pójdź tu, mateczko! Opowiadam właśnie temu panu od karnych… dochodzeń – wykrztusił to słowo po pewnym wahaniu, z eksplozyjną siłą rozpaczy, jak gdyby w niejasnym przeczuciu, że otaczają je dokoła pułapki – opowiadam, że po prostu uratowałaś dwór…
Kiedy młynarz poprosił teściową, aby sprowadziła sędziego śledczego, leśniczy i Hanna przerazili się. Nie wątpili oni, że Jakub odda się w ręce sądu – to rozumiało się samo przez się. Ale spokój i równowaga umysłu, jakie objawiał, przestraszały ich, bezpośredniość zaś tego, co nastąpi, przejmowała ich grozą.
Młynarz uścisnął Janka, którego jeszcze ciągle trzymał w ramionach i pocałował go tak gwałtownie, że chłopiec aż zaniepokoił się.
– Jesteś teraz zmęczony, Janku, trzeba położyć się do łóżka, aby jutro wstać rześkim… Mama pójdzie już z tobą.
Postawił chłopca na ziemi i dał Hannie znak skinieniem głową.
Zrozumiała, że chce oszczędzić jej widoku tego, co nastąpi. Otoczyła go ramionami, ucałowała gorąco i szepnęła:
– Niechaj Bóg błogosławi cię, Jakubie… teraz i zawsze!
Potem ujęła rękę chłopca i odeszła z nim przez furtkę wiodącą do ogrodu.
Młynarz szedł za nią spojrzeniem, dopóki nie zniknęła mu sprzed oczu, a potem zwrócił się do leśniczego.
– Wszak prawda, Wilhelmie… że Janek…
– Zaufaj nam… zajmiemy się… Hanna jak matka…
Wzruszenie nie pozwalało mu mówić. Przetarł ręką oczy; chwila nie była odpowiednia, by poddawać się rozczuleniu.
Młynarz skinął porozumiewawczo głową i obejrzał się na grupę przy studni.
Teraz teściowa rozmawiała z sędzią śledczym. Okulary i czapka skrzyły się, gdy odwracał głowę. Potem postać jego, otulona długim płaszczem, oderwała się od grupy i poczęła zbliżać się ku nim.
Młynarz, widząc to, stracił panowanie nad sobą. Do głowy napłynęła mu fala goryczy i nienawiści, której nie mógł w sobie zdławić. To był jego wróg: jakże musiał baczyć, jak musiał z nim walczyć, jak napinać wszystkie nerwy, by nie wpaść w zastawiane przezeń pułapki! Teraz nadchodził, teraz będzie tryumfował!
Uświadomił sobie, że jest to grzeszne uczucie, i uchwycił leśniczego za ramię, szukając u przyjaciela podpory.
Sędzia śledczy zdjął czapkę. Łysina zajaśniała w blaskach dogasającego pożaru.
W tej chwili zatrzymał się nagle i odwrócił się, jak gdyby skręcony straszliwym łoskotem, który wszystkich obecnych przeniknął grozą i wszystkie spojrzenia skierował w stronę młyna.
Ciężkie belki żarnowego piętra przepaliły się, wszystkie kamienie młyńskie runęły jednocześnie w dół i przebiły dolne sufity, na wpół już przeżarte ogniem. Niektóre kamienie rozsypały się w proch na twardym, brukowanym gościńcu. Błyszcząca, złocista chmura iskier prysnęła ku niebu. Z czarnego szkieletu młyna posypały się dymiące belki w głąb kamiennego podmurowania, płomienie buchnęły wysoko w górę.
Młynarz leżał w ramionach przyjaciela. Odetchnął swobodniej, jak gdyby z jego serca spadł ciężar cięższy niż wszystkie kamienie młyńskie. Spojrzał w górę na iskry straszliwej, mszczącej pożogi, lecące ku wiecznym gwiazdom, gdzie panowała cisza i ukojenie.
Mniej więcej w rok później kapelan więzienia w Horsen zawiadomił listownie leśniczego i Hannę, że młynarz Jakub Clausen zmarł, kajając się z grzechów i ufając w zbawienie wieczne… i że umierając, przesłał im i swemu synowi ostatnie pozdrowienie.