Бесплатно

Przygody Tomka Sawyera

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XV

W kilka minut później Tomek brodził już po mieliźnie ku wybrzeżu leżącemu po przeciwnej stronie miasteczka. Był niemal w połowie drogi, a woda sięgała mu zaledwie do pasa, ponieważ jednak wartki prąd zbijał go z nóg, śmiało puścił się wpław, by przebyć pozostałe sto metrów.

Płynął na ukos, pod prąd, lecz mimo to rzeka zniosła go dalej, niż się spodziewał. Wreszcie dotarł do brzegu. Przez chwilę płynął z prądem w dół, aż natrafił na płaski brzeg i wyszedł z wody. Sięgnął ręką do kieszeni, aby sprawdzić czy nie zgubił zapisanego kawałka kory. Był na swoim miejscu. Ociekając wodą, ruszył w drogę lasem, wzdłuż wybrzeża. Krótko przed dziesiątą dotarł do polany leżącej naprzeciwko miasteczka. Pod wysokim urwiskiem cumował statek parowy.

Wokół panowała cisza. Gwiazdy mrugały na niebie. Tomek zsunął się z urwiska, rozejrzał bacznie na wszystkie strony, wszedł do wody i kilkoma machnięciami ramion dopłynął do łódki, przywiązanej do statku. Wlazł do niej, położył się pod ławkami i czekał z bijącym sercem.

Naraz głucho zabrzmiał dzwon i rozległa się komenda odjazdu. Dwie minuty później woda, wzburzona obrotem kół, podniosła w górę dziób łodzi i rozpoczęła się podróż. Tomek cieszył się ze swojego szczęścia, bo wiedział, że jest to ostatni kurs parowca przed nocą. Po upływie długich piętnastu minut koła przestały się obracać. Tomek ześlizgnął się do wody i popłynął do brzegu. Wylądował kilkadziesiąt metrów dalej od statku, bo obawiał się spotkania jakiegoś spóźnionego przechodnia.

Chyłkiem przebiegł puste uliczki i dotarł na tył podwórka ciotki Polly. Przelazł przez parkan, podkradł się pod ścianę domu i ostrożnie zajrzał przez okno do pokoju, w którym paliło się światło. Siedzieli tam, pogrążeni w cichej rozmowie, ciotka Polly, Sid, Mary i matka Joego Harpera. Tomek po cichutku podszedł do drzwi i delikatnie nacisnął klamkę. Drzwi leciutko skrzypnęły. Pchał ostrożnie dalej, drżąc ze strachu za każdym skrzypnięciem. Wreszcie uznał, że zdoła się na kolanach przecisnąć przez szparę, wetknął więc głowę do środka i jak najciszej zaczął posuwać się naprzód…

– Dlaczego ta świeca tak mruga? – zapytała naraz ciotka.

Tomek nie tracił czasu i błyskawicznie smyrgnął pod stojące tuż przy drzwiach łóżko.

– Co to? Drzwi się same otworzyły? Rzeczywiście. To jakiś dziwny znak. Sid, idź zamknij.

Tomek zniknął pod łóżkiem w samą porę. Poleżał chwilę, by uspokoić oddech, a potem przyczołgał się do ciotki tak blisko, że mógł ją chwycić za nogę.

– Ale jak już mówiłam – podjęła ciotka przerwany wątek – on wcale nie był zły, tylko straszny rozrabiaka i pędziwiatr. Rozbrykany jak młody źrebak. Ale nie było w nim ani odrobiny złości, a serce miał po prostu złote… można by szukać na całym świecie drugiego takiego… – tu ciotka rozpłakała się na dobre.

– Tak samo mój Joe: głowa pełna psich figlów, do każdej psoty pierwszy, ale taki poczciwy i dobry, że dla drugiego ostatnią koszulę by z siebie ściągnął. A ja, Boże odpuść mi, zbiłam go za tę śmietanę; na śmierć zapomniałam, że sama ją wylałam, bo skwaśniała. I nigdy go już nie zobaczę, mojego biednego, skrzywdzonego chłopca, nigdy, nigdy! – i pani Harper rozszlochała się, jakby serce jej miało pęknąć.

– Myślę, że Tomkowi jest lepiej tam, gdzie jest teraz – wtrącił Sid – a gdyby przedtem był grzeczniejszym chłopcem…

– Sid! – Tomek poczuł surowe, karcące spojrzenie ciotki, choć go nie widział. – Ani słowa nie dam na niego powiedzieć, teraz, kiedy go utraciliśmy! Bóg weźmie go już w swoją opiekę, nie martw się o to, mój drogi! Och, droga pani Harper, nie potrafię się pogodzić z tą stratą, nie wiem, jak ja to przeżyję! To był kochany chłopak, choć nieraz porządnie mi dokuczył.

– Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie pochwalone! Ale ciężko się z tym pogodzić, bardzo ciężko! Jeszcze w sobotę Joe strzelił mi petardą pod samym nosem, za co tak oberwał, że aż się przewrócił. Nawet nie przeczuwałam wtedy, że tak szybko… Och, gdyby czas mógł się cofnąć, przycisnęłabym go do serca i wycałowała.

– Tak, tak, kochana pani Harper, ja to bardzo dobrze rozumiem, bardzo dobrze. Nie dalej jak wczoraj w południe nakarmił kota „mordercą cierpień”. Myślałam, że biedne zwierzę rozniesie cały dom i, Boże przebacz mi, wytłukłam naparstkiem głowę mojego biednego, świętej pamięci, chłopca. Teraz jest już wolny od wszystkich cierpień. Ale ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałam, były wyrzutem…

To wspomnienie okazało się jednak zbyt bolesne i zupełnie ciotkę załamało. Tomek sam pochlipywał, więcej z żalu nad własnym losem niż ze współczucia dla innych. Słyszał, jak płakała Mary i jak od czasu do czasu dorzucała jakąś pochwałę pod jego adresem. Opinia Tomka o samym sobie znacznie wzrosła. Jednak ból ciotki także go wzruszył. Najchętniej wyskoczyłby teraz spod łóżka, aby smutek zamienić jej w bezgraniczną radość, zwłaszcza, że efekt takiego wystąpienia silnie przemawiał do jego wyobraźni. Ale oparł się pokusie i siedział cicho.

Słuchał dalej i z różnych urywków rozmowy złożył sobie całą historię. Najpierw myślano, że chłopcy utonęli podczas kąpieli. Potem zauważono brak małej tratwy. Następnie kilku chłopców opowiedziało, jak zaginieni szeptali, że wkrótce miasto „o czymś się dowie”. Mądre głowy zestawiły wszystkie fakty i doszły do wniosku, że chłopcy wybrali się na przejażdżkę tratwą i wkrótce pojawią się w najbliższym miasteczku nad rzeką. Ale koło południa, pięć czy sześć kilometrów poniżej St. Petersburg, znaleziono tratwę zagnaną prądem rzeki do brzegu. Wówczas wszelka nadzieja zgasła. Musieli utonąć, bo inaczej głód przygnałby ich do domu jeszcze przed nocą. Poszukiwanie zwłok nie przyniosło rezultatu, bo chłopcy najprawdopodobniej utonęli na samym środku potężnej rzeki. Gdyby wypadek zdarzył się bliżej brzegu, na pewno dopłynęliby do lądu, gdyż wszyscy byli dobrymi pływakami. W tej chwili jest środa, jeśli do końca tygodnia zwłoki nie zostaną odnalezione, trzeba będzie w ogóle pożegnać się z nadzieją wyłowienia ich i w niedzielę rano pastor odprawi w kościele nabożeństwo żałobne. Tomek wzdrygnął się.

Pani Harper wśród szlochań powiedziała „dobranoc” i podeszła do drzwi. Nagle, pod wpływem wspólnego nieszczęścia, obie osierocone kobiety padły sobie w objęcia. Wypłakały się i to im nieco ulżyło. Wreszcie pożegnały się. Ciotka Polly powiedziała Sidowi i Mary „dobranoc”, a w jej głosie było o wiele więcej czułości niż zwykle. Sid lekko tylko pochlipywał, ale Mary zanosiła się od płaczu.

Ciotka uklękła i modliła się za Tomka tak serdecznie i wzruszająco, tak błagalnie, z taką bezgraniczną miłością w słowach i drżącym głosie, że pirat omal nie utonął we własnych łzach, zanim dobrnęła do końca.

Gdy ciotka położyła się do łóżka, musiał jeszcze długo siedzieć cicho, bo ciągle wzdychała, rzucała się niespokojnie i przewracała z boku na bok. Wreszcie ucichła i tylko pojękiwała cichutko przez sen. Tomek ostrożnie wyszedł z kryjówki, stanął przy łóżku, zasłonił świecę ręką i przyglądał się śpiącej. Było mu jej serdecznie żal. Wyjął z kieszeni swój zwitek kory i położył go obok świecy. Nagle coś mu przyszło do głowy i przez chwilę zastanawiał się nad czymś głęboko. Wreszcie twarz mu się rozjaśniła – znalazł wspaniałe rozwiązanie. Szybko schował korę do kieszeni. Pochylił się nad ciotką, ucałował jej zmęczone usta i wyszedł na palcach, zamykając drzwi za sobą.

Przemknął się z powrotem do miejsca postoju parowca. Śmiało wszedł na pokład, bo wiedział, że prócz wartownika, który zawsze siedzi w kajucie i śpi jak kamień, na statku nie ma nikogo. Odwiązał łódkę, wskoczył do niej i zaczął ostrożnie wiosłować w górę rzeki. Gdy znalazł się jakiś kilometr powyżej miasta, skierował łódkę w stronę przeciwległego brzegu i solidnie zabrał się do wiosłowania. Do miejsca lądowania po drugiej stronie rzeki trafił bez trudu, bo taka wyprawa nie była dla niego nowością. Miał wielką ochotę zagarnąć łódkę, gdyż można ją było uważać za okręt, a tym samym za legalną zdobycz korsarską. Wiedział jednak, że przetrząśnięto by w jej poszukiwaniu całe wybrzeże, co mogłoby się skończyć odkryciem obozu piratów. Wyskoczył więc na brzeg i wszedł w las.

Usiadł. Długo odpoczywał, ostatnim wysiłkiem broniąc się przed ogarniającą go sennością. Wreszcie ruszył w stronę obozu.

Noc szybko ustępowała; kiedy znalazł się na brzegu, naprzeciw mielizny, był już jasny dzień. Znowu usiadł i odpoczął, a tymczasem słońce wzniosło się wysoko i oświetliło rzekę. Wówczas wszedł do wody. W chwilę potem, ociekając wodą, stanął u wejścia do obozu i usłyszał słowa Joego:

– Nie, Huck, Tomek na pewno wróci. Można na nim polegać, jak na sobie samym. On nie zdezerteruje. Wie, że to byłaby straszna hańba dla pirata. Jest za dumny na to, żeby zdradzić. Widocznie miał jakiś interes, tylko nie wiem jaki.

– Ale te rzeczy są już chyba nasze?

– Prawie, ale jeszcze niezupełnie. Napisał, że rzeczy są nasze, jeśli nie wróci przed śniadaniem.

– Ale wrócił! – zawołał Tomek dramatycznym głosem i efektownie wkroczył do obozu.

Zaraz zakrzątnięto się koło śniadania. Podano ryby na słoninie. W trakcie posiłku Tomek opowiedział swoje przygody, dodając tu i ówdzie różne barwne szczegóły. Gdy skończył, wszyscy poczuli się prawdziwymi bohaterami; rozpierała ich pycha. Potem Tomek zaszył się w cienistym zakątku i spał do południa, a reszta piratów poszła łowić ryby i odkrywać wyspę.

Rozdział XVI

Po obiedzie cała banda udała się na mieliznę w poszukiwaniu żółwich jaj. Chodzili i grzebali kijami w piasku, a gdy trafili na szczelinę, klękali i rękami odgarniali ziemię. Z jednej jamy wydobywali czasem pięćdziesiąt do sześćdziesięciu niedużych okrąglutkich, białych jaj. Wieczorem mieli z nich wspaniałą ucztę. Smażonych jaj starczyło nawet na śniadanie następnego dnia.

Po śniadaniu polecieli nad brzeg, darli się wniebogłosy, szaleli w wodzie i po trochu pozbywali się hamującego ruchy ubrania. Wreszcie golusieńcy jak ich Pan Bóg stworzył, zapędzili się tak daleko w rzekę, że dotarli do bystrego prądu, który zbijał ich z nóg. Podniosło to jeszcze urok zabawy. Stawali naprzeciw siebie i pryskali wodą, odwracając głowę przed prysznicem. W końcu chwycili się za bary i zaczęli mocować ze sobą, dopóki nie udało im się zanurzyć kolegi; wtedy wszyscy dawali nurka i kotłowali się pod wodą. Wydobywali się na powierzchnię, parskając, dysząc i śmiejąc do upadłego.

 

Gdy poczuli zmęczenie, wybiegali na suchą, rozgrzaną plażę, zakopywali się w piasku po szyję, a po chwili znowu pędzili do wody i dawali to samo przedstawienie. Potem wpadli na pomysł, że ich naga skóra może całkiem dobrze naśladować cieliste trykoty; zakreślili więc na piasku duże koło i urządzili cyrk – z trzema klownami, bo żaden nie chciał odstąpić drugiemu tego zaszczytnego stanowiska.

Następnie powyciągali swoje szklane kulki i grali nimi, dopóki im się nie sprzykrzyło. Joe i Huck poszli znowu pływać, ale Tomek bał się, bo przy ściąganiu spodni zgubił gdzieś bransoletkę z kręgów ogonowych grzechotnika, którą nosił na kostce nogi. Uważał to za prawdziwy cud, że pozbawiony tego cudownego amuletu, mógł tak długo pływać i nie chwycił go kurcz. Ale nie odważył się znowu wejść do wody – musiał najpierw odnaleźć swoją zgubę. Tymczasem Joe i Huck już się zmęczyli i chcieli odpocząć.

Wałęsali się jeszcze jakiś czas, lecz wkrótce opanowało ich dziwne pragnienie samotności i trójka zaczęła się rozsypywać. Chłopcy zapadli w ponure zamyślenie i każdy tęsknym okiem spoglądał na daleki brzeg rzeki, gdzie w blaskach słońca leżało ich rodzinne miasteczko. Tomek złapał się na tym, że sam nie wiedząc, co robi, wypisał na pisaku dużym palcem u nogi Becky. Czym prędzej starł napis, zły na siebie za swoją słabość. Ale po chwili Becky ponownie pojawiła się na piasku – widocznie nie było na to rady. Znowu zatarł napis i uciekł od pokus w ten sposób, że zebrał z powrotem rozproszoną bandę.

Joe zupełnie upadł na duchu; nie rokował już żadnej nadziei. Tak tęsknił za domem, taki był przybity, że nie mógł sobie dać rady ze sobą. Łzy same cisnęły mu się do oczu. Huck także był w rzewnym nastroju. Tomkowi również niewiele brakowało, ale walczył, zaciskając zęby, aby nikt tego po nim nie poznał. Ukrywał pewną tajemnicę, której nie chciał na razie wyjawić. Gdyby jednak bunt nie dał się zażegnać, gotów był odkryć karty. Ze sztuczną wesołością powiedział:

– Idę o zakład, chłopaki, że na tej wyspie żyli kiedyś piraci. Musimy to sprawdzić. Na pewno zakopali gdzieś skarby. Co byście powiedzieli, gdybyśmy tak trafili na starą skrzynię, pełną srebra i złota… co?

Wywołało to mizerne ożywienie, które natychmiast zgasło. Piraci milczeli. Tomek próbował wymyślić inne atrakcje – nic nie pomogło. Wszystko rozbijało się o mur ponurego zrezygnowania. Joe z posępną miną grzebał kijem w piasku. Wreszcie odezwał się:

– Chłopcy, dajmy temu spokój. Chcę wrócić do domu. Tu jest tak smutno i samotnie.

– Przestań, Joe, z czasem będzie ci weselej – tłumaczył Tomek. – Pomyśl tylko, jak świetnie można tu łowić ryby.

– Gwiżdżę na ryby. Chcę wrócić do domu.

– A gdzie się będziesz tak wspaniale kąpał, jak tutaj?

– E tam. Co mi po tej wspaniałej kąpieli, jeśli nikt mi jej nie zabrania. Wracam do domu.

– Patrzcie tylko, malutki dzidziuś! Chce do mamusi!

– Żebyś wiedział! Chcę wrócić do mamy i ty też byś chciał, gdybyś ją miał. A dzieckiem jestem takim samym, jak i ty – tu Joe chlipnął z lekka.

– Wiesz co, Huck, niech sobie ta beksa wraca do mamusi, prawda? Biedne maleństwo, chce zobaczyć mamusię! A niech ją zobaczy! Ale tobie się tu podoba? Co, Huck? My dwaj zostaniemy tutaj, no nie?

Huck odpowiedział „t-a-k”, ale jakoś bardzo niewyraźnie.

– Do końca życia nie odezwę się do ciebie! – powiedział Joe, wstając. – Zapamiętaj to sobie!

Odszedł nachmurzony i zaczął się ubierać.

– Też mi zmartwienie – odciął się Tomek. – Wcale cię tu nie potrzebujemy. Wracaj do domu na pośmiewisko! Ładny z ciebie pirat, nie ma co! My nie jesteśmy beksy, ja i Huck. My tu zostaniemy, prawda? A on niech sobie idzie, dokąd chce. Doskonale obejdziemy się bez niego.

Poczuł się jednak nieswojo i zaniepokoiło go, że Joe tak zawzięcie się ubiera. Huck bacznie obserwował przygotowania Joego i milczał – to też nie wróżyło nic dobrego. Bez słowa pożegnania Joe zaczął brodzić ku brzegowi. Tomek stracił ducha. Spojrzał na Hucka, lecz ten spuścił oczy. Po chwili Huck odezwał się:

– Tomek, ja też chcę wracać. Tu się zrobiło tak smutno, a teraz będzie jeszcze gorzej. Chodźmy, Tomku!

– Nie chce mi się! Możecie sobie iść obaj, jeśli wam się podoba – ja zostaję!

– Tomek, ja chyba pójdę…

– No to wynoś się, kto cię tu trzyma?

Huck począł zbierać rozrzucone części ubrania.

– Tomku, chodź z nami – prosił. – Zastanów się. Zaczekamy na ciebie nad brzegiem.

– No to będziecie bardzo długo czekać.

Huck odszedł przygnębiony, a Tomek stał i patrzył za nim. Czuł szalone pragnienie zrzucenia pychy z serca i dołączenia do towarzyszy. Łudził się jeszcze, że może zawrócą, ale oni brodzili w wodzie już coraz dalej. Nagle uświadomił sobie, jak strasznie zrobiło się koło niego cicho i pusto, i ogarnęło go uczucie rozpaczliwej samotności. Stoczył ostatnią walkę ze swą dumą i popędził za przyjaciółmi, wołając:

– Stójcie! Czekajcie! Coś wam powiem!

Zatrzymali się i odwrócili. Dogoniwszy ich, Tomek wyjawił im swoje sekretne plany. Zrazu słuchali niechętnie, lecz gdy wreszcie zrozumieli, o co mu chodzi, ich entuzjazm wybuchnął w gromkich okrzykach wojennych. Pomysł Tomka uznali za „bombowy” i oświadczyli, że gdyby im to wcześniej powiedział, nigdy by nie odeszli. Tomek usprawiedliwił się dość zręcznie, choć prawdziwym powodem jego milczenia była obawa, że nawet ten tajemniczy plan nie zatrzyma ich na długo, i dlatego traktował go jako ostatnią deskę ratunku.

Chłopcy wrócili do obozu w bajecznych humorach i bawili się jak przedtem. Usta im się nie zamykały, bo rozpływali się w zachwytach dla geniuszu Tomka i jego olśniewającego planu. Po uczcie obiadowej, na którą składały się ryby i żółwie jajka, Tomek oświadczył, że chce się nauczyć palić. Joe podchwycił pomysł i powiedział, że też by chciał spróbować. Huck sporządził fajki i nabił je liśćmi tytoniu. Obaj nowicjusze jak dotąd usiłowali palić jedynie cygara z liści dzikiego wina, ale one szczypały w język i w ogóle jako „prawdziwi mężczyźni” mieli je w pogardzie.

Położyli się wygodnie, podparli na łokciach i zaczęli pykać ostrożnie, z dużą dozą nieufności. Dym miał niezbyt przyjemny smak i drapał w gardło. Zaczęli się lekko krztusić. Mimo to Tomek oświadczył:

– Phi! To żadna sztuka! Gdybym wiedział, że to takie proste, już dawno bym się nauczył palić.

– Ja też – przyświadczył Joe. – Przecież to nic trudnego.

– Właśnie. Tyle razy przyglądałem się innym, jak palili, i myślałem, że dobrze byłoby też tak umieć, ale nawet mi do głowy nie przyszło, że już umiem – powiedział Tomek.

– Tak samo ja – zgodził się Joe. – Prawda, Huck? To samo ci mówiłem, no nie?

– Tak, rzeczywiście mówiłeś – przyznał Huck.

– Ja też to mówiłem ze sto razy – wtrącił Tomek. – Raz było to za rzeźnią. Pamiętasz, Huck? Byli przy tym Bob Tanner, Johnny Miller i Jeff Thatcher. Przypominasz sobie, Huck, jak ci to mówiłem?

– Jasne – potwierdził Huck. – To było tego samego dnia, kiedy zgubiłem białą kulkę… albo dzień wcześniej…

– No widzisz, Joe! – zawołał Tomek. – Mówiłem ci, że Huck dobrze to pamięta!

– Wydaje mi się, że mógłbym spokojnie palić przez cały dzień – pochwalił się Joe. – Czuję się świetnie.

– Ja też mógłbym palić przez cały dzień – oświadczył Tomek. – I założę się, że Jeff Thatcher nie dałby rady.

– Jeff Thatcher! Phy! Po dwóch pociągnięciach leżałby już na ziemi. Damy mu kiedyś spróbować, będzie niezły ubaw!

– Super! A Johnny Miller? Chciałbym widzieć, jak on się do tego zabiera!

– Ja też chciałbym to widzieć – prychnął pogardliwie Joe. – Mogę przysiąc, że nie da rady. Tylko powącha i już będzie miał dość.

– Jasne! O rany, chciałbym żeby inni chłopcy mogli nas teraz widzieć!

– No!!

– Wiecie co? Nie mówcie o tym nikomu. Kiedyś, jak będą wszyscy razem, podejdę do was i zapytam: „Joe, masz jakąś fajkę? Zapaliłbym sobie”. A ty na to, tak sobie od niechcenia, jakby nigdy nic, odpowiesz: „Tak, mam swoją starą fajkę, ale tytoń jest dość kiepski”. A ja na to: „Wszystko jedno, żeby tylko był mocny”. Wtedy wyjmiesz z kieszeni fajkę i zapalimy sobie spokojnie. Kurczę, oczy im na wierzch wyjdą!

– Ja cię kręcę! To będzie numer! Szkoda, że zaraz tego nie możemy zrobić, nie, Tomek?

– Aha! A jeszcze, gdy im powiemy, że nauczyliśmy się palić, kiedy byliśmy piratami, pękną z zazdrości!

Rozmowa toczyła się dalej w tym samym duchu. Nagle jednak poczęła się rwać i jakoś dziwnie utykać. Przerwy stawały się coraz dłuższe, a spluwanie dziwnie coraz częstsze. Jama ustna zamieniła się w tryskające źródło. Nie mogli nadążyć z wypróżnianiem grożących powodzią zbiorników pod językiem. Mimo usilnych starań nie udawało się zatamować małych strumyków, które spływały do gardła i wywoływały gwałtowne łaskotanie, połączone z atakami mdłości. Obaj zbledli jak prześcieradła i wyglądali, że pożal się Boże. Fajka wypadła z bezsilnych palców Joego, fajka Tomka poszła w jej ślady. Obie krynice dostały ataku oszalałej pracowitości, a obie pompy z szaleńczą rozpaczą broniły się przed zalewem. Joe odezwał się bezdźwięcznie:

– Zgubiłem scyzoryk. Muszę go iść poszukać.

Tomek odparł drżącym głosem, oszczędzając oddech:

– Pomogę ci. Ty idź tędy, a ja poszukam przy źródełku. Nie, nie, Huck, ty zostań, my sami znajdziemy.

Huck usiadł i czekał godzinę. Potem zrobiło mu się samemu za nudno i poszedł szukać kolegów. Znalazł ich w głębi lasu. Leżeli daleko od siebie, obaj bardzo bladzi. Spali twardo. Pewne wyraźne ślady na trawie podpowiedziały Huckowi, że jeżeli coś im ciążyło wewnętrznie, to już się tego pozbyli.

Tego wieczoru przy kolacji nie byli zbyt rozmowni. Wyglądali dość żałośnie. Kiedy Huck po jedzeniu nabił sobie fajkę i zabrał się do przyrządzania fajek dla przyjaciół, odmówili. Oświadczyli, że niezbyt dobrze się czują, bo widocznie zjedli na obiad coś, co im zaszkodziło.

Rozdział XVII

Koło północy Joe ocknął się i obudził chłopców. W powietrzu leżała jakaś przytłaczająca duszność, która zapowiadała coś niedobrego. Nieustraszeni piraci przytulili się do siebie i przysunęli bliżej do ogniska. Ciężkie powietrze niemal dusiło. Chłopcy siedzieli bez słowa i czekali w napięciu.

Poza kręgiem ogniska wszystko ginęło w ciemności. Trwała przerażająca cisza. Nagle mignął jakiś słaby blask, zadrżał na liściach i zniknął. Po chwili ukazał się drugi, silniejszy. Potem jeszcze jeden. Przez gałęzie drzew przeleciał cichy jęk i westchnienie. Lekki powiew musnął policzki chłopców. Wzdrygnęli się na myśl, że to przeszedł Duch Nocy. Znów zrobiło się cicho. Potem upiorna błyskawica rozdarła ciemność, oświetlając trzy blade, przerażone twarze kolegów. Rozległ się głuchy łoskot gromu i zamarł gdzieś w oddali. Zimny wiatr zaszeleścił liśćmi i sypnął popiołem z ogniska.

Nowy oślepiający blask rozświetlił las i w tej chwili straszliwy łoskot targnął powietrzem. W przerażającej ciemności, jaka teraz nastąpiła, chłopcy przywarli do siebie zdjęci śmiertelną trwogą. Kilka ciężkich kropli deszczu zabębniło po liściach.

– Szybko, do namiotu! – zawołał Tomek.

Porwali się, potykając w ciemnościach o korzenie drzew i plącząc w gałęziach. Każdy pognał w innym kierunku. Wściekła wichura zawyła w konarach drzew i napełniła cały las szumem. Oślepiające błyskawice pędziły jedna po drugiej, każdej z nich towarzyszył ogłuszający huk piorunu. Lunął gwałtowny deszcz, a wicher szarpał jego strugami. Chłopcy nawoływali się bezustannie, ale ryk wichru i huk piorunów zagłuszyły zupełnie ich głosy. Wreszcie jednak pojedynczo dotarli do namiotu i schronili się pod nim, zmarznięci, przerażeni i ociekający wodą. Jedyną pociechą było to, że są razem. Nie mogli rozmawiać ze sobą, bo odgłosy burzy i wściekły łopot namiotu uniemożliwiały rozmowę.

Burza wzmagała się ciągle. Nagle płótno namiotu zerwało się i uleciało na skrzydłach wichury. Chłopcy chwycili się za ręce; przewracając się i kalecząc, uciekli pod wielki dąb, który rósł na wybrzeżu. Ponad nimi szalała walka żywiołów. W nieustannym blasku błyskawic widać było uginające się pod naporem wichru drzewa i wzburzoną rzekę, okrytą białą pianą. Poprzez ukośną ścianę deszczu majaczyły strome urwiska przeciwległego brzegu. Co chwila jakiś olbrzym leśny ginął w walce i padał z trzaskiem, łamiąc pod sobą mniejsze drzewa. Pioruny eksplodowały z przeraźliwym hukiem. Potęga burzy osiągnęła taki stopień, że zdawało się, iż rozniesie wyspę, spali ją, zatopi i zniszczy wszystkie żyjące na niej stworzenia. Była to prawdziwa noc grozy dla bezdomnych włóczęgów.

 

Wreszcie jednak bitwa przyrody ucichła. Wojska cofnęły się. Pomału milkły w oddali ich pogróżki i gniewne pomruki. Pokój znów zapanował na wyspie.

Chłopcy z niemałym strachem wrócili do obozu. Tu przekonali się, że mają za co dziękować Bogu, bo olbrzymi platan, pod którym zwykle sypiali, podczas ich nieobecności padł, rażony piorunem.

W obozie wszystko było zalane wodą. Życiodajne ognisko również. Chłopcy bowiem, z lekkomyślnością właściwą ich wiekowi, nie pomyśleli o zabezpieczeniu się przed deszczem. Sytuacja była krytyczna, gdyż przemokli do suchej nitki i trzęśli się z zimna. Biadali więc na całego, nie przebierając w słowach. Odkryli jednak, że ogień dostał się pod pień leżącego drzewa, pod którym go rozpalili i dzięki temu tlił się jeszcze w niewielkiej dziupli. Wytrwale i cierpliwie podsycali go korą i chrustem wyciągniętym spod osłoniętych kłód, aż wreszcie znów buchnął płomieniem. Ułożyli na nim stos suchych gałęzi. Ogień strzelił wesołym płomieniem, a radość chłopców nie miała granic. Otucha znów wstąpiła im w serca. Osuszyli szynkę, najedli się do syta, a potem, ponieważ nigdzie nie było suchego miejsca do spania, siedzieli wokół ogniska aż do białego rana, rozprawiając o swojej nocnej, wspaniałej przygodzie i chełpiąc się swoją odwagą.

Gdy pierwsze promienie słońca padły na wyspę, chłopców ogarnęła senność. Poszli na plażę i tam położyli się spać. Wkrótce jednak słońce zaczęło przypiekać nie do wytrzymania; chcąc nie chcąc musieli wstać i markotni zabrali się do śniadania. Po śniadaniu siedzieli z kwaśnymi minami. Bolały ich kości i znów odezwała się tęsknota za domem. Tomek widział to wszystko i robił, co mógł, aby rozweselić piratów. Ale oni byli obojętni na grę w kulki, zabawę w cyrk, kąpiele i w ogóle na wszystko. Dopiero, gdy przypomniał im tajemniczy plan, zdołał obudzić iskierkę zainteresowania. Zanim zgasła, Tomek zdążył zaciekawić ich pomysłem, aby na jakiś czas przestać być piratami i dla odmiany zostać Indianami. To im się spodobało. Zrzucili z siebie ubrania i wymalowali się od stóp do głów czarnym błotem jak zebry. Wszyscy trzej wystąpili oczywiście w roli wodzów i z głośnym wyciem popędzili w las, by dokonać ataku na angielską wioskę.

Potem podzielili się na trzy wrogie szczepy, które ze straszliwymi okrzykami wojennymi wypadały na siebie z zasadzki, mordowały się i skalpowały tysiącami. Był to bardzo krwawy dzień, a tym samym nadzwyczaj udany.

W porze obiadowej znów zeszli się w obozie, głodni i szczęśliwi. Naraz wyłoniła się wielka trudność: Indianie na wojennej ścieżce nie mogli jeść przy wspólnym stole, jeśli przedtem nie zawarli pokoju. Przymierze zaś musiało być przypieczętowane wypaleniem fajki pokoju. Inaczej nie dało się tego załatwić. Dwaj dzicy serdecznie żałowali teraz, że porzucili korsarstwo. Ale nie było innego wyjścia. Z największą swobodą, na jaką tylko mogli się zdobyć, wodzowie kazali sobie podać fajkę, po czym – jak nakazuje obyczaj – puścili ją w krąg i jeden po drugim zaciągali się dymem.

I rzecz dziwna: byli nawet zadowoleni, że stali się dzikimi barbarzyńcami, bo coś na tym zyskali. Przekonali się, że mogą sobie już trochę popalić i nie muszą od razu iść szukać zgubionego scyzoryka. Mdliło ich tylko odrobinę, a poza tym czuli się całkiem dobrze. Nie chcieli oczywiście utracić tak cennej umiejętności przez zwykły brak treningu, więc po kolacji dalej ostrożnie ćwiczyli się w tej sztuce. Uzyskali zupełnie dobre wyniki. Dzięki temu wieczór spędzili w radosnym i podniosłym nastroju. Ta nowa umiejętność napełniła ich większą dumą i szczęściem, niż gdyby oskalpowali i obdarli ze skóry sześć plemion indiańskich.

Zostawmy ich w chwili, gdy sobie tak palą, gawędzą i przechwalają do woli.

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»