Бесплатно

Romanowa

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

W kilka minut potem, w kuchni rozlegał się i aż na dziedzińcu słyszeć się dawał grubijański, trochę ochrypły, z łajaniem i przekleństwy pomieszany, o coś u kogoś dopominający się głos męski, któremu od chwili do chwili głos kobiecy odpowiadał:

– Cicho, Michałku, cicho, cicho!

*

Przy jednej z ulic Ongrodu wznoszono wielką kamienicę. Wysoki parkan z desek odgradzał ulicę od świeżego i już prawie do wysokości dachu zbudowanego muru. Pomiędzy parkanem a murem wznosiły się szkielety mularskich rusztowań, sterczały drabiny, na chodniku, okrytym rozbitemi cegłami i wapiennym pyłem, stały drewniane naczynia z rozrobioną gliną i wapnem. Dość często, w porze dnia tak wczesnej, że na ulicy znajdowała się mała jeszcze liczba przechodniów, przed wznoszącą się kamienicą, o parę kroków od parkanu z desek, stawała kobieta wysoka, gruba, w ciężkiem skórzanem obuwiu, w sztywnej samodziałowej spódnicy i szarej chustce, zarzuconej na głowę. U ramienia jej wisiał kosz spory, zamknięty, napełniony zapewne przedmiotami, nabytemi w rzeźni i na rynku. Stawała przed parkanem z desek, twarz w górę podnosiła i ku szczytowi rusztowań patrzała. U szczytu tego pracowało robotników mularskich kilkunastu, układając cegły i żywo poruszając kielniami i ramionami. Ale ona na jednego z nich tylko patrzała. Odosobniony nieco od towarzyszy swych, w białym fartuchu, osłaniającym go dokoła od szyi aż do stóp, stał on na rusztowaniu najwyższem i gorliwie, zręcznie, wprawnie pracował. Robota jego była taką, że spełniał ją stojąc; wysoka więc, silna i zgrabna jego postać jako też głowa, czarnemi włosami okryta, z wypukłością rzeźby zarysowywały się na tle białawych obłoków. Inni robotnicy gwarzyli pomiędzy sobą, z opuszczonemi rękoma co chwilę odpoczywali, czasem zawodzili krótkie lecz donośne kłótnie. On nic do nikogo nie mówił i nie odpowiadał; z niejakim wdziękiem, przez siłę i doskonałą wprawę wytwarzanym, nieustannie poruszał ramieniem w kielnię uzbrojonem, i tylko czasem śpiewać sobie zaczynał głosem silnym i czystym; rzucał w powietrze kilka nut raźnej piosenki i wnet ją urywał.

Kobieta z dużym koszem u ramienia, z podniesioną głową, wpatrywała się w młodego robotnika tego, a im dłużej patrzała, tem rozkoszniejszy uśmiech rozlewał się po jej twarzy, ciemną, grubą, pomarszczoną skórą obleczonej, rozweselonej małym, zadartym nosem, świecącej dwojgiem oczu małych, szarych, bardzo żywych. Gruba, duża chustka, którą była okryta, zsunęła się jej całkiem na plecy, ukazując głowę w białym, przybrudzonym czepku. Potem i czepek przekrzywił się i zsunął na tył głowy, a zpod niego na wąskie i w grube fałdy pomarszczone czoło, rozsypały się rudawe i mocno posiwiałe włosy. Patrzała wciąż i uśmiechała się coraz szczerzej, dobroduszniej, rozkoszniej. Coraz liczniej ukazujący się na ulicy przechodnie zatrzymywali się obok niej i za nią, podnosili także głowy i z rozwierającemi się od ciekawości ustami, poszukiwali w górze czegoś nadzwyczajnego, czemuby ta kobieta tak uparcie przypatrywać się mogła. Ona zgromadzających się dokoła niej ludzi nie widziała. Popychali ją oni i uderzali łokciami, ona tego nie czuła. Patrzała. Przez otwór w parkanie wybiegł niewielki pies, kundel, w czarne i białe plamy, a ujrzawszy ją przybiegł uradowany, przedniemi łapami wspiął się o jej kolana i rękę jej polizał. Psa tego spostrzegła i wzrok ku niemu spuszczając pogłaskała go grubą, czerwonemi i czarnemi bliznami okrytą ręką.

– Żużuk! Zużuk! – mruknęła – pana swego pilnujesz! dobry Żużuk!

Wtem, z góry rozległ się głos męski:

– Czemu mama do domu nie idzie? Ludzie tylko schodzą się tu przez mamę, jak na widowisko jakie!

Znowu twarz swą oblaną rajskim uśmiechem, w górę podniosła.

– Przyjdziesz, synku, na obiad?

Młody robotnik mularski zstąpił był po rusztowaniu o kilka łokci niżej i przechylony nieco ku dołowi, rozmowę z matką rozpoczął. Żużuk, ujrzawszy go, z radosnem skomleniem rzucać się zaczął na parkan.

– Niech mama będzie spokojną, przyjdę z pewnością…

– Przyjdziesz? – wahającym się głosem zapytywała jeszcze.

Ale on schwycił znowu kielnię swą i już na nią nie patrzał. Raz tylko spojrzał jeszcze w dół i zawołał:

– Żużuk!

Pies zrozumiał rozkaz i z podwiniętym ogonem położył się u stóp rusztowania. W kłębek zwinięty, leżał on tam całemi godzinami, od czasu do czasu tylko podnosząc głowę i sennym wzrokiem szukając w górze swego pana. Ilekroć młody robotnik brał żwawy i długotrwający udział w jakiejś dokonywającej się w mieście mularskiej robocie, Żużuk miał pozór najszczęśliwszego pod słońcem psa. Wybornie snać żywiony i czule pieszczony, spokojnie wylegiwał się u stóp rusztowania i wesoło potem, ze sprężystemi skoki i zuchwałem szczekaniem, biegł ulicami miasta, ślad w ślad za powracającym od roboty wysokim, zgrabnym chłopcem, w białym fartuchu i czapce ubielonej wapnem, a zawsze z fantazyą, więc krzywo trochę włożonej na czarne włosy. W tych porach, w których Żużuk doświadczał niezmąconego dobrobytu i szczęścia, szczęśliwą też bywała i kobieta owa, która we wczesnej i porannej godzinie, z ciężkim koszem na ramieniu, oddawała się przed wznoszoną kamienicą niewypowiedzianie błogim kontemplacyom. Zamieniwszy kilka słów z synem i pogłaskawszy Żużuka, odchodziła krokiem tak żwawym i sprężystym, jak gdyby miała lat dwadzieścia. Tu i owdzie zatrzymywały ją znajome jej kobiety, kucharki, tak jak ona, albo żony ubogich mieszczan, rzemieślników. Wtedy, na chodniku albo pośród rynku, słychać było rozhowory głośne, śród których głos Romanowej brzmiał wesołością rubaszną i gadatliwą. Śmiała się i rozmachiwała rękoma.

– Jak Boga kocham, – dowodziła – najlepszy z niego w całem mieście robotnik! Chlewiński, kiedy zaczyna co budować, ledwie go po rękach nie całuje, żeby do niego, nie zaś do kogo innego szedł na robotę. Co drugi przez cały dzień robi, to on w dwie godziny, jak za siebie, zarzuci. W ojca wrodził się. Silny taki, że strach i robota mu pali się w ręku. Za zwierzętami tak samo jak ojciec przepada i taki zupełnie ojcowska natura… dalibóg… ojcowska…

Jejmość chuda i żółta, wielką chustką okryta, piskliwym głosem odpowiadała:

– Daj Boże! pani Romanowa! daj Boże! Tylko, że podobno nieboszczyk wódki nie znał…

Romanowa czuła się tem napomknięciem kumy niemile dotkniętą.

– I on tak samo znać jej nie będzie, – wołała – jak Boga kocham! nie będzie! Już miesiąc minął, jak do ust nie wziął… pracuje… Chlewiński płaci mu po rublu na dzień… Czy to żarty? Pieniądze te, mnie do schowania oddaje… – „Mama – mówi – mnie piękny tużurek kupi i palto… a potem jeszcze i zegarek srebrny… będę sobie ubierał się jak pan!” – Ot, zobaczycie, pani Wincentowo, że on o swoich pieniądzach prędko wiedzieć nie będzie… Wzbogaci się strasznie, pierwszym majstrem w Ongrodzie zostanie… Jak Chlewiński, własne domy będzie miał…

– Daj Boże! daj Boże! – piskliwym głosem powtarzała kuma, a złośliwie uśmiechała się. Ona, której mąż, garncarz, pijakiem był, wiedziała dobrze, co o tych wielkich nadziejach Romanowej mniemać należało.

– Memu – powiadała – nic nie pomaga… Już mu i emetyku do wódki wlewałam i proszek jakiś, co mnie kabalarka dała, sypałam… zawsze to samo… Co zarobi, to w gorzałce utopi… w domu taka bieda, że choć ty z dziećmi giń i przepadaj…

Końcem chustki otarła załzawione oczy; Romanowa patrzała na nią z obudzonym nanowo niepokojem, który jednak wkrótce przemijał. Świetlany obraz silnej i zgrabnej postaci syna, wysoko, wysoko zarysowującej się na tle białawych obłoków, w oczach jej pozostał i nie dopuszczał do nich trwogi, ani łez. Garncarz Wincenty i syn jej – co za porównanie! Tamten był zawsze robotnikiem lichym, pracować nie lubił i nie umiał. Mały, krępy, z czerwonym nosem i wiecznie mokremi oczyma, wyglądał na łajdaka i był nim od najmłodszych lat swoich. A jej Michałek taki słuszny, piękny, do ojca, jak kropla wody do drugiej kropli, podobny, tak jak ojciec i wesoły i śmiały, robotnik w całem mieście najtęższy, psy i koty nawet jak dzieci lubiący, miałby marnie przez wódkę przepadać? Oho! jak Bóg Bogiem, tego nie będzie! Bieda była i przeszła. Chłopiec pohulał trochę i ustatkował się już na zawsze.

– Niech Pan Bóg pocieszy! Niech Najświętsza Panna dopomoże! – ze współczuciem szczerem, ale też i z wewnętrznym tryumfem żegnała wyżółkłą, rozżaloną kumę i biegła dalej. Wbiegła do kuchni, kosz stawiała na ziemi, chustkę zrzucała z głowy i żwawo, z zapałem brała się do swych zajęć. Z natury i przyzwyczajenia niepospolicie pracowitą była, a choć jej już pięćdziesiąt lat życia przeminęło, zachowała jeszcze sporo tej siły, z jaką niegdyś mężowi w ciężkich jego robotach dopomagała. Wodę wiadrami, choćby zdaleka nosić, drzewa narąbać, w każdej chwili dnia i nocy, w mróz piekący, czy w deszcz ulewny, na drugi koniec miasta zbiegać, było dla niej drobnostką, pełnioną zawsze raźnie i szybko. Po słonecznym początku życia, pozostał jakby w jej duszy promień wesołości. W porach owych, w których Żużuk i ona szczęśliwymi się czuli, usta jej nie zamykały się ani na chwilę. Krzątała się około ognia i rondlów, dolewała, dosypywała, kosztowała, siekała mięso, wałkowała ciasto i z włosami zebranemi pod biały czepek, z rękawami kaftana zawiniętemi po łokcie, z policzkami od ognia rozczerwienionemi, gadała, gadała… Ktokolwiek z domowników, którakolwiek z kum i znajomych, woziwoda, Żydówka roznosząca owoce, każdy, słowem, kto zjawiał się w kuchni, był dla niej słuchaczem pożądanym. Miała-bo też opowiadać o czem i czem się chlubić. Kiedy w dwa lata po śmierci męża do miasta z dzieckiem przywędrowała, ileto ona nacierpiała się nędzy i tęsknoty serdecznej przeniosła. Ze wsi do miasta! Ani wy ludzie nie wiecie, ile w przenosinach takich utrapień jest i smutków wszelkiego rodzaju. Idzie sobie przez miasto kobiecina biedna, po śliskich albo piekących kamieniach w podartych trzewikach stąpa, strwożenie wielkie ogłupia oczy jej, które kiedyś może i roztropne były, między chudemi policzkami usta marszczą się do płaczu, za rękę, skrzywione też do płaczu dziecko prowadzi. Gdyby ją kto zapytał: „Dlaczego i poco tu przybyła?” Odpowiedziałaby, że gdy męża nie stało, nędza ją gnała z chaty do chaty, ze dworu do dworu, aż tu przygnały powieści ludzkie o lepszych losach, które w mieście znaleść można i pamięć na dawne rozmowy z mężem o tem, że dziecko na człowieka wykierować trzeba. A jakżeby go ona tam na wsi na człowieka wykierowała? Pastuchem najprzód, a potem parobkiem byłby i koniec! W mieście zaś, o! wcale co innego. Tam, ojciec marzył dla syna o własnej chacie i kęsie własnej ziemi. Tu, matka, włócząc się po nieznanych zrazu ulicach miejskich, głodna, źle odziana, przelękniona i stęskniona, przypatrywała się kamienicom wysokim i myślała: „Ej! żeby tak on kiedy własną kamienicę miał!” Więc, przedewszystkiem do faktorki, przez krewną jakąś, w mieście mieszkającą, nastręczonej, z prośbą o służbę. Służba znalazła się, z pensyą malutką, z jedzeniem niedostatecznem, z okrutną zależnością od ludzi obcych, i nieokrzesaną, nieumiejętną wieśniaczką gardzących. Potem może będzie lepiej.

 

Gdzie tam! Długo było bardzo źle. Nacierpiała się strasznie: i złego obejścia się, i obelżywych wyrazów, i ciągłych z domu do domu przenosin, i przymusowego bezrobocia, połączonego z głodem, chłodem, trwogą o przyszłość własną i dziecka. Wspomnienia, o, te wspomnienia znikłego szczęścia, własnego ogniska, rodzinnych stron… Chociaż ich tem imieniem nazwać nie umiała, chociaż znaczenia wyrazu: wspomnienie, nie zrozumiałaby nawet, piekły ją one tak samo, jak piekłyby tego, ktoby był w stanie opisać je ślicznym wierszem. Nic a nic nie wiedziała o Włochu Alighierim, który ten rodzaj męki ludzkiej określił nieśmiertelnym wierszem, ale kiedy sfukana i nową zmianą miejsca zagrożona, trochę głodna, samotna jak ten bocian, któremu piorun gniazdo roztrzaskał, w ciasnej i zimnej kuchence, przy lampce palącej się bladą i cuchnącą iskrą, siedziała łokciami o stół wsparta i na wzór wszystkich ludzi żałosnych kołysała się to wtył, to naprzód, wtedy myśl Alighierego wypowiadać była zwykła językiem własnym, strofą piosnki, której ją jeszcze matka, ubogiego ogrodnika żona, w dzieciństwie nauczyła. Nie śpiewała przecież, tylko wzdychając mówiła, a raczej mruczała:

 
– Oj dolo moja, dolo, gdzieżeś się podziała,
Czyś w wodzie utonęła, czy z wiatrem zleciała?
 

– W wodzie utonęła, oj, w wodzie, w wodzie dola moja utonęła!

Za piecem coś zaszeleściło, senny głos jakiś zamruczał. Znękana kobieta zrywała się ze stołka, chwytała lampkę i biegła za piec. Tam, na ziemi leżał siennik, a na sienniku spało dziecko, chłopak spory już, z cerą bladawą, ładnemi rysami twarzy i gęstwiną czarnych włosów, rozrzuconą dokoła głowy. Z mocno ściśniętemi pięściami, w grubej koszuli u piersi rozwartej, z bosemi nogami wysuniętemi zpod jakiejś starej, sukiennej szmaty, spał jak kamień. Kobieta schylała się nad uśpionym chłopcem i przyświecając sobie lampką, przypatrywała się mu oczyma, które prędko osychały z łez, a napełniały się uczuciem zachwycenia.

Lata przechodziły, los jej poprawiał się nieco. Jakim sposobem zdołała nauczyć się sztuki kucharskiej, nigdy się jej nie ucząc? Ani ona, ani nikt powiedziećby nie potrafił. Zmieniła coprawda, z powodu nieumiejętności swej, miejsc z dziesięć, ale tu zobaczyła to, tam owo, dochodziła sama, odgadywała, kombinowała, z książek uczyć się nie mogła, bo czytać nie umiała. Tak, nie umiała czytać i wogóle nic wcale nie umiała. Jednak nauczyła się sztuki swej jakotako, i otrzymywała służbę w domach nieco zamożniejszych, lepiej opłacaną, u ludzi też lepiej wychowanych i więcej ludzkich. A wtedy już i Michałek dorastać zaczynał i do szkółki miejskiej uczęszczać. Potem u garncarzy Wincentowstwa na chrzcinach, miała niewysłowione szczęście pana Chlewińskiego, pierwszego w mieście majstra mularskiego, napotkać i poznać. Majster Chlewiński przychodził do garncarza na chrzciny już z łaski tylko, albowiem był to człowiek ubierający się w cienki surdut i srebrny łańcuch od zegarka, posiadający dwa domy drewniane wprawdzie, ale własne i w jednym z nich zajmujący mieszkanie z bawialnym pokojem, ozdobionym kanapą i firankami u okien. Mularstwem przecież trudnił się jeszcze gorliwie, znaczne zyski zeń ciągnąc. Do tego wspaniałego majstra, baba przyczepiła się jak smoła. Chodziła za nim, błagała, jęczała, całe dzieje swoje w najpatetyczniejszy sposób mu opowiadała, do żony nawet jego poszła i w ręce ją ucałowała, aż dopięła swego. Majster Michałka jej za ucznia mularskiego przyjął. Ona, oczyma wyobraźni widziała już chłopca swego w takim cienkim surducie, w jakim Chlewiński chodził i posiadaczem dwóch własnych domów. Późnemi wieczorami, kiedy sama we wpół ciemnej kuchni siedziała, przed oczyma jej stawał wysoki, piękny pocztylion, w czarnym długim jarmiaku i czerwonym pasie, a ona ze łzami w oczach, a szerokim uśmiechem na ustach do niego mówiła: „A co, widzisz, jak ja synka naszego ślicznie wychowała i wykierowała! Nie doczekałeś się ty chaty własnej, będzie ją miał on!”

Niewielka kuchnia, której blisko połowę zajmowała maszyna kuchenna, a jedyne okno wychodziło na wąskie przejście, śmieciem spiętrzone, a wysokim płotem od sąsiedniego dziedzińca odgrodzone, bywała widownią scen rozmaitych, pomiędzy któremi zdarzały się i wesołe. Ze zgrabną postawą i czarnemi włosami ojca, syn Romana wziął po matce małe i szare jej oczy, które szpecąc go trochę, wyrazem swym zdradzały zachodzące w nim samym sprzeczności. Były one błyszczące i żywe, ale nie jak u matki dobroduszne i trochę głupowato wesołe, lecz namiętne i hulaszcze. Malował się w nich burzliwy niepokój, połączony z wielką chciwością uciech. Możnaby rzec, że w tych błyszczących, wciąż zmąconych i niespokojnie od oczu ludzkich uciekających źrenicach, przejrzały się męty miejskie i obraz swój w nich pozostawiły. W zamian, uśmiech jego był szczery, świeży, odkrywający dwa rzędy białych zębów, rzucający mu na twarz wyraz słodyczy i uczciwości. Kiedy idąc do matki przechodził przez dziedziniec w mularskim fartuchu swym i ubielonej czapce, albo w niedzielę i święta, w czystym surducie i za kolana długim obuwiu, z ruchów jego zgrabnych i dziarskich i twarzy jaśniejącej zadowoleniem, poznać w nim było można pracowitego i uczciwego robotnika, któremu nie brakowało ani chleba, ani zapracowanej i pewność siebie budzącej niezależności. Idąc, pogwizdywał sobie, a nieodstępny Żużuk biegł obok niego lub przed nim w wesołych podskokach. Gdy przekraczał próg kuchni, rozlegać się w niej zaczynały donośne śmiechy. Ani matka, ani syn nie umieli śmiać się półgłosem, a ten pocieszny Żużuk nabawiał ich zawsze wesołości niepomiernej. Wpadłszy za panem swym do kuchni, rozpoczynał on najprzód z miejscowym kotem przezabawne gonitwy i walki, które jednak kończyły się prędko, bo Michałek, za psami przepadając, lubił także koty, i nad dobrym swoim znajomym mruczkiem, ulubieńcowi swemu, długo znęcać się nie pozwalał. Owszem, siadłszy na ławce i kota na kolana swe wziąwszy, psu za karę na dwu łapach stać rozkazywał. Żużuk stal na dwu łapach i o litość wzywającemi oczyma dokoła kuchni wodził, a Romanowa z warząchwią lub durszlakiem przy maszynie kuchennej stojąc, kładła się niemal od śmiechu. W gruncie rzeczy, śmiech ten jej nie tyle był obudzanym przez Żużuka, ile stanowił wyraz doskonałego jej w tej chwili uszczęśliwienia; uszczęśliwienie wzrastało jeszcze, gdy, po ukończeniu obowiązkowych zajęć, zasiadała z synem do obiadu.

Przy białym sosnowym stole, u okna umieszczonym, zasiadali oboje, a Michałek Żużukowi siadać też rozkazywał: „Siadaj jak pan! ” – wołał. – Kundel, w białe i czarne łaty, siadał na stołku jak pan, plecami o ścianę wsparty, z pyskiem zadartym dumnie; lecz było to na krótko, bo mu w tej pozycyi zapach potraw długo utrzymać się nie pozwalał. Wciągał w nozdrza miły ten zapach i wspaniałą postawę pana na pokorę psa zmieniając, wyprostowany jak struna i z błagającym wyrazem oczu, na dwóch łapach stawał. Z drugiej strony, bury kot siedział na ramieniu Michałka i patrząc w jego talerz, głośno mruczał. Romanowa, z pełnemi jedzenia usty, od stołu do maszyny kuchennej i napowrót biegała, usługując synowi. Karmiła go, jak wróblica małe wróblątko, w usta mu niemal jedzenie wkładając.

W szarej godzinie, pod płytą maszyny ogień kuchenny dogasał czerwonemi iskrami, a jeżeli to było w niedzielę lub święto, Michałek wyciągał się jak długi, na porządną pościelą zasłanem łóżku matczynem. Ona na stołku siadała przy nim, pies u nóg jej usypiał i kot na ciepłej jeszcze płycie spał, mrucząc głośno. Matka i syn gawędzili. W głowie młodego robotnika roiły się różne szlachetne ambicye. Do wojska go nie wezwano, bo był u starej matki jedynakiem. Więc przyszłość cała przed nim była wolna i obiecująca mnóstwo rzeczy, których pragnął tak, że na wspomnienie ich aż drżał z niecierpliwości. Przedewszystkiem, za rok najdalej, postara się, aby cech mularski udzielił mu urzędowo tytuł czeladnika. Dotąd prostym i najemnym robotnikiem był; gdy czeladnikiem zostanie, do godności majstra już tylko krok jeden. Cechmistrz Chlewiński zręczność jego w rzemiośle zna, lubi go bardzo i jednę tylko rzecz ma mu do zarzucenia. No! ale tej rzeczy nigdy już nie będzie… Co było to przeszło, a teraz nie będzie on myślał o głupstwach, tylko o tem, aby jak najprędzej wyzwolić się na majstra. Majstersztyk, czyli jakąś doskonałą robotę mularską, będącą niby egzaminem wyzwalającego się czeladnika, zrobi on taki, jakiego panowie cechowi nigdy jeszcze nie widzieli. Będzie to piec z mechanizmem i ozdobami własnego jego pomysłu. Z twarzą ku sufitowi zwróconą i nogami na poręcz łóżka zarzuconemi leżąc, a rękoma szeroko rozmachując, długo i z zapałem opowiadał o piecu tym matce, która nic wcale ani mechanizmu, ani ozdób wymyślonego przez syna majstersztyku nie rozumiejąc, z podziwu i uwielbienia dla synowskiego rozumu, szeroko otwierała oczy i usta. On, na jej łono wylewał dalej błogie rojenia swoje. Kiedy już majstrem zostanie, będzie mu wolno posiadać własne swe narzędzia, na swoję rękę robotników najmować i podejmować się wielkich robót. Kamienice bogatym ludziom i urzędowe budynki na swoję rękę, tak jak teraz Chlewiński, budować zacznie i zarabiać ogromne pieniądze. Pięć lat nie minie, a domek sobie, choć drewniany, kupi, ożeni się i matkę do siebie weźmie. Ożeni się zaś nie z kim innym, tylko z córką majstra Chlewińskiego, która teraz podlotkiem jeszcze jest i do guwernantki chodzi. Ta Zośka Chlewińska czternaście lat może ma teraz, czy co? a taka już piękna, że człowiekowi aż ćmi się w oczach, kiedy na nią patrzy. Swawolnica też straszna; ile razy przyjdzie on do jej ojca, szczebiocze z nim jak sikorka i z Żużukiem jego bawiąc się, śmieje się do rozpuku. Figle mu też stroi różne: czapkę chowa, do fartucha kokardki kolorowe przypina, a jak ją onegdaj matka zato strofować zaczęła, łzy jej w oczach zakręciły się: „Widzi mama, – odpowiedziała – ja pana Michała bardzo lubię!”

Słuchając opowiadania tego, Romanowa tajała z radości. Śpiesznym szeptem i z cichym, rajskim chichotem zapytywała:

– A matka co jej na to? co na to? a baćko (ojciec) co jej na to?

– Matka akurat wtedy naleśniki w kuchni smażyła, zaśmiała się i mówi: „to może pana Michała na naleśniki zaprosić, kiedy ty jego tak lubisz?” A Chlewiński przez kuchnię do domu wtedy powracający, poklepał mnie po ramieniu i odpowiedział: „Żebyś, panie Michale, rad moich słuchał i dobrze sprawował się, możebyś kiedy zięciem moim i został. Czemu nie? Córek mi Pan Bóg dał cztery. Za grafów ich nie powydaję, a z ciebie, jeżeli tylko sam zechcesz, pierwszy w gubernii majster kiedyś być może!” Dziewczyna usłyszawszy to, jak koza za próg skoczyła, ale kiedym mimo ich domu przechodził, to przez okno tak zaśmiała się do mnie, że mnie aż zachciało się płakać…

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»