Бесплатно

Złota nitka

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Śmiech Felicyi umilkł, niby szmer pereł, nagle rozerwany. Usunęła dziecko od siebie i, postawiwszy tacę na stole, zaczęła roznosić szklanki z kawą. W téj chwili spostrzeżono wejście moje i ogłuszono mię formalnie powitalnemi wykrzykami. Radość z przybycia gościa bywała tam zawsze taką, jak gdyby naprawdę i za każdym razem sprowadzał on z sobą do domu Boga. Pan Józef, który powstał był od preferansowego stolika, przedstawił mi żonę swoję. Uścisnęła mi rękę ciepło, serdecznie, popatrzała na mnie swém przeciągłém, błyszczącém spojrzeniem i znowu kawę roznosić zaczęła. Służby, rodzina liczna i choć zamożna, ale nie bogata, posiadała snadź niewiele.

Geografia i topografia salonu były w chwili téj następującemi: W samém centrum królował stolik kartowy, przy którym siedzieli: gospodarz domu, matka jego i pani Skwierska. Grano tu we troje, bo Ludwik Okimski wyemigrował ku podłużnemu stołowi, umieszczonemu pomiędzy kanapą a fotelami, na których siedziały panny Michalina i Emilia, dwaj gimnazyaści i p. Teofil Siekierski; każda z tych osób trzymała w ręku karty i wraz z innemi grała w „bałamuta.”

U okna, z twarzą zasłoniętą arkuszem gazety, siedział wuj, ex-profesor, a o parę kroków od niego ciotka Liniewska wyszywała na siatkowéj serwecie żółtą czy czerwoną różę.

Przybycie moje przerwało znowu zwykłą snadź poobiednią zabawę, a gdy, usiadłszy obok staruszki, słuchałam opowiadania jéj o nadzwyczajnéj skuteczności lukrecyi przeciw kaszlowi i dowodzeń pani Skwierskiéj o niezaprzeczonéj wyższości nad lukrecyą owsianego cukru, przy podłużnym stole przed kanapą Okimski pokazywać zaczął pannie Michalinie sztukę, nie z kartami już, ale z nożami dokonywaną, gimnazyaści, przechyleni nad stołem, odbywali nad tą sztuką żarliwe i głośne studya, a pan Teofil półgłosem deklamował pannie Emilii, wyczytany w któremś z pism peryodycznych, najświeższy wiersz o sercu, które pękło. Przytém odbywało się ogólne a zawzięte picie, czyli jedzenie kawy. Na każdym ze stołów Felicya umieściła kosze, piętrzące się różnego rodzaju pieczywem, i garnuszki śmietanki, żółtemi kożuchami przyobleczonéj. Wszystkie ręce poruszały się około szklanek, koszyków i garnuszków, wszystkie szczęki poruszały się także, nie przeszkadzając bynajmniéj poruszaniu się języków. Jedzono tyle prawie, ile mówiono. Przy podłużnym stole śmiano się téż ze sztuk Okimskiego, a ze śmiechem tym splatała się tylko jedna rzewna nuta, nuta o sercu, które pękło, przytłumiona trochę jedzeniem, napełniającém usta opiewającego je barda.

Po długich prośbach moich, a energicznych protestacyach zbiorowéj strony przeciwnéj, towarzystwo zgodziło się na kontynuowanie zabawy swéj, czyli na dalsze granie w karty. W téjże chwili Felicya stanęła przy mnie i giestem wskazała mi na stronie stojącą kanapkę. Przedmiot do rozmowy nastręczał się sam przez się. Miałyśmy wspólnego znajomego. Siadając obok mnie, zaczęła:

– Bardzo pragnęłam poznać panią. Od pana Tarnickiego słyszałam o pani wiele… Jest on szczerym pani przyjacielem.

Mówiła to uprzejmie, wielkiemi swemi głębokiemi źrenicami śmiało i spokojnie w twarz mi patrząc. Powiedziałam jéj, że pan Adam jest jednym z ludzi, których przyjaźń nie tylko cieszy, ale i zaszczyca.

– Pani wiész o tém zapewne lepiéj i dokładniéj ode mnie, – odpowiedziała. Rada, że dobrze mówić mogłam o przyjacielu moim, opowiadać zaczęłam o znanych mi zblizka, a przez Tarnickiego dokonywanych, usiłowaniach podniesienia skali tak rolnictwa krajowego, jak bytu i moralności wiejskiego ludu; o wytrwałości, z jaką głosił on i szerzył naukowe i społeczne przekonania swe, wbrew spotykającym go za to licznym przykrościom i stratom; o domu jego, który dla dość szerokiéj przestrzeni i znacznéj liczby ludzi jedyném był ogniskiem oświaty, postępu, zachęty…

Mówiąc o tém wszystkiém, spostrzegłam, że im dłużéj mówiłam, tém więcéj cera, postawa i wzrok słuchającéj mię kobiety ożywiały się i nabierały wyrazu zdradzającego doznawane uczucia szczęścia i dumy. Opowiadanie moje czyniło ją najwyraźniéj szczęśliwą i dumną. Policzki jéj opłynęły bladym rumieńcem, oczy zajaśniały pogodném światłem. Mimowolnym ruchem podnosząc głowę, a kształtne, suche, nerwowe ręce z entuzyastyczną radością splatając, zawołała:

– O pani! jakie to szczęście, że są w świecie ludzie tacy…

Prędko jednak i z widoczną wprawą w powściąganiu wzruszeń, zawładnęła entuzyazmem swym i spokojnie znowu rzekła:

– Wiedziałam o tém wszystkiém i wprzódy, tylko nie tak dokładnie. Nigdy z nikim o niczém podobném nie rozmawiam. Ja panu Tarnickiemu także wiele zawdzięczam. Widujemy się rzadko i mówimy z sobą bardzo mało, jednak rozmowy z nim i książki, których mi pożycza, otworzyły mi oczy na wiele rzeczy… chociaż…

Zamyśliła się i po chwili, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, ciszéj dodała:

– Chociaż ja nie wiem, czy jest dobrodziejstwem, oczy komuś otwierać…

– Byłaż-byś pani zwolenniczką świętego ubóztwa w duchu? – zapytałam.

– Nie, – odpowiedziała prędko, – najpewniéj nie. Myślę owszem, że bogaci w duchu, to jest ci, którzy wiele czują, wiedzą, i myślą, są kwiatem ludzkości, może nawet całą ludzkością; tylko…

Podniosła głowę i z uśmiechem dokończyła:

– Tylko, zdaje mi się także, iż najszczęśliwszemi pod słońcem są – niemowlęta. Ani obowiązków, ani sumienia, ani walki, zupełna obojętność na wszystko, co nie jest niemi, kompletna niewiedza. Przytém zawsze są przy nich ramiona jakieś, które ogarniają je, kołyszą i tulą…

Głos jéj zadrżał trochę, ale jednocześnie zaśmiała się prawie głośno.

– Oskarżysz mię pani pewnie o zaprzeczanie saméj sobie. To prawda. Pełno jest zawsze sprzeczności w ludzkich sądach i żądaniach. Tym razem jednak zdołam może pogodzić dwa moje sprzeczne z pozoru zdania. Godność osobista człowieka i szczęście jego, to przecie rzeczy o wiele różne. Otóż, zdaje mi się, że bogaci w duchu są najdostojniejsi, a ubodzy najszczęśliwsi. Nie prawdaż, pani?

Chciałam odpowiedziéć, ale od strony preferansowego stolika ozwał się donośny i skarżący się głos staruszki:

– Felciu! pani Skwierska kawy nie ma…

Powstała szybko i, skinieniem głowy przepraszając mię za to, że się oddaliła, wybiegła z salonu. W téjże chwili, przy podłużnym stole przed kanapą, powstał gwar i hałas nieopisany. Partya bałamuta została skończoną; karta, schodząca się do pary z tą, która pod pudełkiem z cygarami schowaną była, znajdowała się w pulchnym ręku Okimskiego. Włożono mu na głowę czepek biały z szerokiém garnirowaniem. Strojem tym przyozdobiła go własnoręcznie panna Michalina, za co złożył on na jéj dłoni przelotny pocałunek, poczém, w dowód jakby, że umiał bohatersko znosić nieszczęście, splótł ręce i z odpowiedniemi poruszeniami ciała i rysów twarzy pokazywać począł, jak baby żebraczki w kruchcie kościelnéj odmawiają pacierze. Naśladował wpół pijaną babę – tak wybornie, że nawet osoby, grające w preferansa, grać przestały i zaczęły się mu przypatrywać, a pan Józef, zwracając się do mnie, z serdeczném rozweseleniem zawołał:

– Cóż to za nieoceniony komik z tego naszego pana Ludwika!

– Nie… nie o… o… oce… ceceniony! – wykrzyknął u okna ex-profesor, którego wyborne naśladowanie modlącéj się żebraczki z horyzontu europejskiéj polityki pomiędzy uciechy rodzinne ściągnęło. Odezwanie się to jego wywołało pomysł do uciechy nowéj. Okimski zerwał się z krzesła.

– Panie profesorze! prosimy do bałamuta!

– Prosimy wujaszku, prosimy! Wujaszek pewnie po panu Ludwiku czepek odziedziczy!

– A na… na… turalnie! ja ba… ba… ba… łamut taki!

– Felcia dziś nie gra z nami i tak nas mało…

Gromadnie opadnięto profesora i ciągnięto go ku stołowi za ręce i poły starego mundura. Widząc to zdesperowane położenie starego przyjaciela swego, ciotka Liniewska postanowiła je z nim podzielić. Energicznym ruchem zrzuciła z kolan swych siatki i włóczki i powstała.

– Poczekajcież, – rzekła, – kiedyś za młodu byłam trochę bałamutką, może téż i na starość być nią potrafię… dajcie mi krzesło…

Radość z pociągnięcia dwojga starych przyjaciół do gry w bałamuta była wielką i powszechną. Posadzono ich obok i zaraz zawołano, że wujaszek i ciocia wyglądają teraz, jak pan pastor i pani pastorowa.

– Grajmy w pastora i pastorową; ja nadzwyczaj lubię pastorów! – zawołała panna Michalina z ognistém wejrzeniem na Okimskiego, który był podobno wyznawcą religii reformowanéj.

Pomyślano i spełniono. W mgnieniu oka bałamut zamienił się w pana pastora i panią pastorową.

Felicya przyniosła kawę dla pani Skwierskiéj, za nią zaś służąca wniosła i na stołach umieściła koszyki z owocami, jakotéż stosy deserowych talerzy i nożów.

– O jakie śliczne jabłuszka! – zawołał pan Józef, – nie myślałem, żeby takie piękne owoce można było jeszcze w téj porze znaléźć. Ale czego to moja Felcia nie znajdzie.

Ponieważ w téj chwili właśnie stała obok niego, dla matki pomarańczę obierając, pocałował ją w rękę.

– Już to, – ozwała się pani Skwierska, – takiego dobrego męża, jak pan Józef, trudno znaléźć. Za wszystko żonie tak pięknie i grzecznie dziękuje…

– Felciu! stołeczek pod nogi! – poskarżyła się staruszka.

Przyniosła matce stołeczek pod nogi i wróciła do mnie. Ja także po wypiciu kawy jadłam owoce. Od owoców rozmowa bardzo łatwo stoczyła się ku wsi. Dowiedziałam się, że Felicya urodzona i wychowana była na wsi.

– Wiem o tém, – mówiła, – że wielkie miasta są bardzo potrzebne na świecie i mogą téż być bardzo wesołe. Po co jednak Pan Bóg kazał historyi stwarzać małe miasteczka? nie rozumiem.

– W rodzinnéj wiosce mojéj, – opowiadała mi po chwili, – pamiętam miejsce jedno, które szczególnie kochałam. Była to łąka, nic, tylko łąka, trochę nizka, z trawą bardzo zawsze zieloną i kępami różowéj koniczyny… W jedném miejscu rosła tam…

– Felciu! wiész co? żeby to trochę téj ratafijki… co to wiesz! Może i pani dobrodziejka amatorka… leciuchna!

 

Nie wiem dlaczego, dość głośno brzęknęła kluczykami, obciążającemi kieszeń jéj fartuszka. Wstała i wyszła. Po chwili wróciła ze służącą, która niosła na tacy ratafią i kieliszki. Nalała trunek do kieliszków, rozdała je tym, którzy grali w preferansa i pastorową. Staruszka ratafii nie piła i kazała sobie podać pudełeczko z lukrecyą. Przyniosła pudełeczko. Mąż pocałował ją znowu w rękę. Wróciła do kanapki naszéj i siadając tak, jakby opowiadania, a przynajmniéj myślenia jéj o wiosce rodzinnéj, nic wcale nie przerwało, mówić zaczęła:

Другие книги автора

Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»