Бесплатно

Życie Henryka Brulard

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział X

Pan Durand

Nie pamiętam absolutnie, w jaki sposób wyzwoliłem się spod tyranii księdza Raillane. Ten łajdak powinien był ze mnie zrobić doskonałego jezuitę, godnego następcę mego ojca, lub też plugawego żołdaka, dziwkarza i knajpiarza. Temperament mój byłby, jak u Fieldinga, absolutnie przesłonił plugastwo. Byłbym tedy jedną lub drugą z owych sympatycznych figur, gdyby nie przekochany dziadek, który bezwiednie udzielił mi swego kultu Horacego, Sofoklesa, Eurypidesa i wykwintnej literatury. Szczęściem, gardził wszystkimi dwornymi pisarzami współczesnymi, nie zatruto mnie tedy Marmontelem, Doratem i innym świństwem. Nie wiem czemu, zaznaczał on na każdym kroku swój szacunek dla księży, którzy w istocie budzili w nim wstręt jak coś niechlujnego. Widząc ich zadomowionych w swoim salonie przez córkę swoją, Serafię, i przez mego ojca, był dla nich bardzo grzeczny, jak dla wszystkich. Aby mówić o czymś, mówił o literaturze, na przykład o pisarzach duchownych, mimo że ich nie lubił. Ale ten człowiek tak grzeczny z największym trudem mógł ukryć głęboki wstręt, jaki budziła w nim ich ciemnota. „Jak to, nie znają nawet księdza Fleury, swego historyka!” Usłyszałem jednego dnia ten wykrzyknik, który pomnożył moje zaufanie do dziadka.

Odkryłem rychło potem, że dziadek spowiadał się nader rzadko. Był raczej bardzo grzeczny wobec religii niż wierzący. Byłby dewotem, gdyby mógł uwierzyć, że odnajdzie w niebie córkę swoją Henrykę (książę de Broglie powiadał: „Mam uczucie, że córka moja jest w Ameryce”), ale był tylko smutny i milczący. Z chwilą gdy ktoś przyszedł, przez grzeczność mówił i opowiadał anegdotki.

Może ksiądz Raillane zmuszony był się kryć, nie chcąc zaprzysiąc cywilnej konstytucji kleru. Jak bądź się rzeczy miały, zniknięcie jego było dla mnie wydarzeniem największej wagi, a nic z tego nie pamiętam.

Oto ułomność mojej pamięci, czego mam wiele przykładów od owych trzech lat, kiedy na terasie San Pietro in Montorio (Janiculum) przyszła mi wspaniała myśl, że dochodzę pięćdziesiątki i że byłby czas myśleć o odjeździe, przedtem zaś sprawić sobie wielką przyjemność popatrzenia chwilę wstecz. Nie pamiętam nic z epok lub momentów, w których czułem zbyt żywo. Jedną z przyczyn, dla których uważam się za odważnego, jest to, że przypominam sobie zupełnie ściśle najdrobniejsze okoliczności pojedynków, jakie miałem. W wojsku, kiedy deszcz padał i kiedy maszerowałem w błocie, odwaga ta była ledwo wystarczająca; ale kiedy nie przemokłem poprzedniej nocy i kiedy koń nie ślizgał się pode mną, najryzykowniejsza śmiałość była dla mnie, dosłownie, prawdziwą przyjemnością. Moi rozsądni koledzy robili się poważni i bladzi albo, przeciwnie, bardzo czerwoni: Mathis stawał się weselszy, a Farine rozsądniejszy. To tak jak obecnie: nie myślę nigdy o możliwości of wanting of a thousand franc36, co mi się zdaje wszakże dominującą ideą, główną myślą przyjaciół w moim wieku, posiadających dobrobyt, od którego ja jestem daleko (na przykład panowie Besan[çon], Colomb etc.). Ale schodzę na manowce. Wielką trudnością pisania tego pamiętnika jest to, że mam i mogę spisać wiernie jedynie wspomnienia odnoszące się do epoki, którą trzymam niejako za włosy; na przykład chodzi teraz o czasy, oczywiście mniej nieszczęśliwe, które spędziłem pod panem Durand.

Był to człowiek może czterdziestopięcioletni, gruby i okrągły we wszelkim rozumieniu. Miał dużego, osiemnastoletniego syna, bardzo miłego, którego podziwiałem z daleka i który później, zdaje mi się, kochał się w mojej siostrze. Ten pan Durand nie miał w sobie nic z jezuity; co więcej, był grzeczny, ubrany możliwie najskromniej, ale zawsze schludnie. Po prawdzie nie umiał ani słowa po łacinie, ale ja nie umiałem także: nie była to rzecz, o którą moglibyśmy się poróżnić.

Umiałem na pamięć Selectae e profanis, a zwłaszcza historię o Androklesie i jego lwie; umiałem też Stary Testament, może trochę z Wergilego i Korneliusza Neposa. Ale gdyby mi przesłano wypisany po łacinie urlop tygodniowy, nie zrozumiałbym nic. Nieszczęsna łacina pisana przez współczesnych (De Viris illustribus, mówiące o Romulusie, którego bardzo wielbiłem) była dla mnie niezrozumiała. Otóż z panem Durand było tak samo; umiał na pamięć autorów, których wykładał od dwudziestu lat, ale kiedy dziadek spróbował parę razy poradzić się go o jakieś trudne miejsce w Horacym nieobjaśnione przez pana Jean Bond (rozkoszowałem się tym słowem: w tym bezmiarze nudy cóż to była za uciecha pośmiać się z jambon37), pan Durand nie rozumiał nawet, o co chodzi.

Tak więc metoda była opłakana; gdybym zechciał, nauczyłbym łaciny w półtora roku chłopca przeciętnych zdolności. Ale czy to było nic gryźć tę wściekłą łacinę dwie godziny rano i trzy godziny wieczór? To wielkie pytanie. (Około roku 1819 nauczyłem angielskiego w dwadzieścia sześć dni pana Antonio Clerichetti z Mediolanu, który męczył się ze skąpym ojcem. Trzydziestego dnia sprzedał księgarzowi swój przekład badania księżnej Walii (Karoliny Brunszwickiej), wielkiej k…y, której jej mąż, król i mający do wydania miliony, nie mógł dowieść, że zrobiła go tym, czym jest dziewięćdziesięciu pięciu mężów na stu38.

Zatem absolutnie nie pamiętam wydarzenia, które mnie rozdzieliło z księdzem Raillane.

Po mękach każdej godziny, owocu tyranii tego niegodziwego jezuity, widzę się nagle u mego kochanego dziadka, sypiam w gabineciku w kształcie trapezu przylegającym do jego sypialni i biorę lekcje łaciny od poczciwego Durand, który przychodził, o ile mi się zdaje, dwa razy dziennie, od dziesiątej do jedenastej i od drugiej do trzeciej. Moja rodzina przestrzegała zawsze ściśle zasady, aby mi nie dozwalać zetknięcia „z dziećmi z gminu”. Ale lekcje z panem Durand odbywały się w obecności mego kochanego dziadka, w zimie w jego sypialni w punkcie M, w lecie w wielkim salonie koło terasy, w M', czasami w M”, przedpokoju, przez który się prawie nigdy nie przechodziło.

Wspomnienie tyranii Raillane'a przejmowało mnie grozą aż do roku 1814; w tej epoce w przybliżeniu straciłem je z pamięci; wydarzenia Restauracji pochłonęły całą moją zgrozę i moje obrzydzenie. Jedynie te ostatnie uczucia budzą we mnie wspomnienia pana Durand w domu; cierpiałem bowiem jego lekcje także i w Szkole Centralnej, ale wtedy byłem szczęśliwy, przynajmniej w porównaniu: zaczynałem być wrażliwy na piękny krajobraz, na widok wzgórz Eybens i Échirolles, piękną łąkę angielską przy bramie Bonne, na którą wychodziło okno mojej klasy, szczęściem położonej na trzecim piętrze; to mi wynagradzało wszystkie przykrości.

Zdaje się, że w zimie pan Durand przychodził do mnie na lekcję od siódmej do ósmej wieczór. Widzę się przynajmniej nad małym stolikiem oświeconym łojówką, pan Durand siedzi w kręgu rodziny skupionej dokoła kominka w pokoju dziadka, ale jednocześnie zwrócony jest w prawo, twarzą do stolika, przy którym ja, H., siedzę39.

Tam to pan Durand zaczął czytywać ze mną Metamorfozy Owidiusza. Widzę go jeszcze, zarówno jak żółty lub bukszpanowy kolor okładki tej książki. Zdaje mi się, że z przyczyny zbyt wesołej treści przyszło do żywej dyskusji między ciotką Serafią, wścieklejszą wówczas niż kiedykolwiek, i jej ojcem. Przez kult literatury pięknej stawił jej czoło i w miejsce ponurych okropności Starego Testamentu czytałem o amorach Pyrama i Tysbe, a zwłaszcza, o Dafne zmienionej w drzewo laurowe. Ta powiastka ubawiła mnie szalenie. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że można znaleźć przyjemność w łacinie, która była moją męczarnią od tylu lat.

Ale tutaj chronologia tej ważnej historii pyta: od ilu lat?

Doprawdy nie mam pojęcia. Zacząłem łacinę w siódmym roku, w 1790. Zdaje mi się, że VII rok Republiki to rok 1799 – a to z powodu rebusu:

Lancette

Laitue

Rat 40

 

wywieszonego w Ogrodzie Luksemburskim w związku z Dyrektoriatem.

Zdaje mi się, że w V roku Republiki byłem w Szkole Centralnej.

Byłem tam od roku, zajmowaliśmy bowiem wielką salę matematyczną na pierwszym piętrze w momencie zamordowania Roberjota w Rastatt41. Zatem może w roku 1794 tłumaczyłem Metamorfozy Owidiusza. Dziadek pozwalał mi niekiedy czytać przekład pana Dubois-Fontanelle, mego późniejszego profesora.

Zdaje mi się, że śmierć Ludwika XVI – 21 stycznia 1793 – zaszła w czasie tyranii księdza Raillane. Rzecz ucieszna i w którą potomność z trudem uwierzy, moja rodzina, mieszczańska, ale ocierająca się w swoim mniemaniu o szlachectwo, ojciec mój zwłaszcza, który uważał się za zrujnowanego szlachcica – wszyscy śledzili proces króla, czytali wszystkie dzienniki, tak jakby chodziło o proces bliskiego przyjaciela lub krewniaka.

Przyszła wieść o skazaniu; rodzina moja była w zupełnej rozpaczy. „Ale oni nigdy nie ośmielą się wykonać tego haniebnego wyroku” – powiadali. „Czemu nie – myślałem – jeżeli zdradził?”

Byłem w gabinecie ojca przy ulicy des Vieux-Jésuites, około siódmej wieczór, w ciemną noc; czytałem przy lampie, oddzielony od ojca wielkim stołem. Udawałem, że pracuję, ale czytałem Pamiętniki szlachcica księdza Prévost, którego egzemplarz, mocno zniszczony przez czas, znalazłem. Wtem rozległ się turkot kurierskiej poczty przybywającej z Lyonu i z Paryża.

– Muszę dowiedzieć się, co te potwory zrobiły – rzekł ojciec, wstając.

„Mam nadzieję, że zdrajcę stracono” – pomyślałem. Potem zastanowiłem się nad krańcową różnicą uczuć moich a mego ojca. Kochałem czule nasze pułki, które widziałem przeciągające przez plac Grenette z okien dziadka; wyobrażałem sobie, że król chce sprawić, aby były pobite przez Austriaków. (Widać z tego, że, mimo iż miałem ledwie dziesięć lat, nie byłem daleki od prawdy). Ale przyznam się, że wystarczyłoby przejęcie losem Ludwika XVI, jakie okazywał wielki wikariusz Rey i inni księża, przyjaciele rodziny, aby kazać mi pragnąć jego śmierci. Uważałem wówczas, na podstawie piosenki, którą śpiewałem, kiedym się nie obawiał, że mnie usłyszy ojciec lub ciotka Serafia, że absolutnym obowiązkiem jest umrzeć za ojczyznę, gdy trzeba. Czymże było życie zdrajcy, który za pomocą tajemnego listu mógł wytracić jeden z tych pięknych pułków, które widziałem ciągnące przez plac Grenette? Rozsądzałem sprawę między moją rodziną a mną, kiedy ojciec wrócił. Widzę go jeszcze w białym flanelowym kubraku, którego nie zdjął, wychodząc na pocztę, o dwa kroki od domu.

– Stało się – rzekł z głębokim westchnieniem – zamordowali go.

Uczułem jedno z najżywszych drgnień radości, jakich doznałem w życiu. Czytelnik pomyśli może, że jestem okrutny; ale jaki byłem w dziesiątym roku, taki jestem w pięćdziesiątym drugim.

Kiedy w grudniu 1830 r. nie ukarano śmiercią bezczelnego draba Peyronneta oraz innych, którzy podpisali zarządzenia42, powiedziałem o łykach paryskich: nędzę swojej duszy biorą za cywilizację i szlachetność. W jaki sposób po takiej słabości śmieć skazać na śmierć zwykłego mordercę?

Zdaje mi się, że to, co się dzieje w roku 1835, usprawiedliwiło moje przewidywania z roku 1830.

Byłem tak przejęty tym wielkim aktem sprawiedliwości narodowej, że nie mogłem czytać dalej książki, z pewnością jednej z najbardziej wzruszających, jakie istnieją. Ukryłem ją, położyłem przed sobą poważną książkę (prawdopodobnie Rollina, którego ojciec dał mi do czytania) i zamknąłem oczy, aby móc sycić się w spokoju tym wielkim wydarzeniem. Ściśle to samo zrobiłbym dziś, z dodatkiem, że o ile nie zaszłaby absolutna potrzeba, nic nie mogłoby mnie skłonić do oglądania zdrajcy, którego dobro ojczyzny wysyła na stracenie. Mógłbym wypełnić dziesięć stronic szczegółami tego wieczoru; ale jeżeli czytelnicy z 1880 są takie same zdechlaki jak wykwintne towarzystwo z roku 1835, tak scena, jak i jej bohater obudzą w nich uczucie głębokiego wstrętu, dochodzącego do tego, co te dusze z papier maché nazywają zgrozą. Co do mnie, o wiele więcej czułbym litości dla mordercy skazanego na śmierć bez niewzruszonych dowodów niż dla K[ing], który by się znalazł w podobnym wypadku. Death of a K[ing]43 – jeśli jest winien – jest zawsze użyteczna in terrorem dla zapobieżenia nadużyciom, w które krańcowe szaleństwo, zrodzone z absolutnej władzy, wtrąca tych ludzi. (Patrz upodobanie Ludwika XV w grobach świeżo zasypanych na cmentarzach wiejskich, które widział z powozu, przejeżdżając w okolicach Wersalu. Patrz obecne szaleństwo młodej królowej Marii Portugalskiej).

Stronica, którą oto napisałem, zgorszyłaby nawet moich przyjaciół z roku 1835. Potępiono mnie u pani Aubernon w roku 1829 za to, że wished the death of the Duke of B[lac]as44. Sam pan Mignet (dziś radca stanu) uczuł wstręt do mnie, a pani domu, którą kochałem (did like45), ponieważ podobna była do Cervantesa, nie przebaczyła mi tego nigdy; mówiła, że jestem straszliwie niemoralny i była zgorszona w 1833 w kąpielach w Aix, kiedy hrabina C[uri]al wzięła mnie w obronę. Mogę powiedzieć, że aprobata istot, które uważam za słabe, jest mi zupełnie obojętna. Mam uczucie, że to wariaci, widzę jasno, że nie rozumieją problemu.

Przypuśćmy wreszcie, że jestem okrutny, więc dobrze, jestem; dowiecie się o mnie jeszcze innych rzeczy, jeśli będę pisał dalej.

Wnoszę z tego wspomnienia, tak przytomnego moim oczom, że w 1793, czterdzieści dwa lata temu, szedłem na łowy szczęścia absolutnie tak jak dziś, czyli, wyrażając się pospolicie, charakter mój był absolutnie taki sam jak dziś. Wszelkie oszczędzania, o ile chodzi o ojczyznę, wydają mi się dziecinne.

Powiedziałbym „zbrodnicze”, gdyby nie moja bezgraniczna wzgarda dla istot słabych. (Przykład: pan Feliks Faure, par Francji, pierwszy prezydent, mówiący do swego syna w Saint-Ismier w roku 1828 o śmierci Ludwika XVI: „Niegodziwcy wydali go na śmierć”. Ten sam człowiek skazuje dziś w Izbie Parów młodych i czcigodnych szaleńców, których nazywa się „spiskowcami kwietniowymi46”. Ja bym ich skazał na jeden rok pobytu w Cincinnati (w Ameryce), przez który to rok dałbym im 200 franków miesięcznie.

Równie wyraźne wspomnienie mam tylko z mojej pierwszej komunii, którą ojciec kazał mi odbyć w Claix, w obecności bigota cieśli Charbonota z Cossey, około 1795.

Ponieważ w roku 1793 kurier potrzebował dobrych pięć, a może sześć dni na drogę z Paryża do Grenobli, scena w gabinecie ojca odbywała się może 28 albo 29 stycznia, o siódmej wieczór. Przy wieczerzy ciotka Serafia zrobiła mi scenę za moją okrutną duszę etc. Patrzałem na ojca, nie otwierał ust, prawdopodobnie z obawy, że sam dojdzie i mnie doprowadzi do ostateczności. Przy całym moim okrucieństwie i dzikości nie uchodziłem przynajmniej w rodzinie za tchórza. Ojciec mój był zanadto szczwany i przenikliwy, aby nie przejrzeć, nawet w swoim gabinecie (o siódmej), wrażeń dziesięcioletniego smarkacza.

W dwunastym roku, jako cudowne dziecko, oblegałem bez ustanku pytaniami mego dziadka, który z rozkoszą mi odpowiadał. Byłem jedyną istotą, z którą zdolny był mówić o mojej matce. Nikt w rodzinie nie śmiał mówić do niego o tej ukochanej istocie. W dwunastym roku tedy byłem fenomenem wiedzy, a w dwudziestym – fenomenem nieuctwa.

Od 1796 do 1799 interesowałem się jedynie tym, co mogło mi dać sposób opuszczenia Grenobli, to znaczy matematyką. Obliczałem z niepokojem sposoby poświęcenia nauce pół godziny więcej dziennie. Co więcej, lubiłem i lubię jeszcze matematykę dla niej samej, jako rzecz niedopuszczającą obłudy i mętności – dwie moje zmory.

W tym stanie duszy, co mi znaczyła jakaś rozsądna i wyczerpująca odpowiedź mego kochanego dziadka dotycząca Sanchoniathona czy oceny prac Courta de Gébelin, którego ojciec mój, nie wiem skąd, posiadł piękne wydanie in 4° (może wcale nie wyszedł w formacie in 12°), z piękną ryciną przedstawiającą organy głosu u człowieka.

W dziesiątym roku napisałem w sekrecie komedię prozą lub raczej pierwszy akt. Pracowałem mało, ponieważ czekałem chwili natchnienia, to znaczy owego stanu egzaltacji, która wówczas chwytała mnie może dwa razy na miesiąc. Pracę tę trzymałem w wielkiej tajemnicy; płody mego pióra budziły we mnie zawsze tę samą wstydliwość co moje sprawy serca. Nic przykrzejszego dla mnie niż mówić z kim o nich. Doświadczyłem żywo tego uczucia, że jeszcze w roku 1830, kiedy pan Wiktor de Tracy zaczął mówić ze mną o Czerwonym i czarnym (powieść w dwóch tomach).

Rozdział XI

Amar i Merlino

To byli dwaj przedstawiciele ludu, którzy pewnego pięknego dnia przybyli do Grenobli i w jakiś czas potem ogłosili listę stu pięćdziesięciu dwóch notorycznie podejrzanych (o to, że nie kochają Republiki, to znaczy rządu patriotycznego), a trzystu pięćdziesięciu po prostu podejrzanych. „Notoryczni” mieli być aresztowani; owi „po prostu” mieli być jedynie pod nadzorem.

Widziałem to wszystko z dołu, jak dziecko; może szperając w dzienniku departamentu (jeżeli istniał taki w owej epoce) albo w archiwum znalazłoby się coś odmiennego, co się tyczy epoki, ale co do wrażeń moich i mojej rodziny, to jest pewne. Jak bądź się rzeczy miały, ojciec mój był notorycznie podejrzany, a dziadek po prostu podejrzany.

Ogłoszenie tych dwóch list było uderzeniem piorunu dla mojej rodziny. Pospieszam dodać, że ojca zwolniono aż 6 termidora (aha! jest data: uwolniony 6 termidora, na trzy dni przed śmiercią Robespierre'a) i trzymano na liście przez dwadzieścia dwa miesiące.

To wielkie wydarzenie sięgałoby tedy… roku… Wreszcie odnajduję w mojej pamięci, że ojciec był dwadzieścia dwa miesiące na liście, a spędził w więzieniu tylko trzydzieści dwa albo czterdzieści dwa dni.

Ciotka Serafia okazała w tej potrzebie wiele odwagi i energii. Udawała się do „członków Departamentu”, to znaczy Zarządu Departamentalnego, obchodziła przedstawicieli ludu i uzyskiwała zawsze zwłokę dwu lub trzytygodniową, niekiedy pięćdziesięciodniową.

 

Obecność swego nazwiska na fatalnej liście ojciec przypisuje dawnej swojej rywalizacji z Amarem, który też był adwokatem, o ile mi się zdaje.

W parę miesięcy po tym prześladowaniu, o którym bez ustanku mówiono w rodzinie, wymknęła mi się naiwność, która potwierdziła opinię o ohydzie mego charakteru. Wyrażano w grzecznej formie zgrozę, jaką budziło nazwisko Amara. „Ależ – rzekłem do ojca – Amar umieścił cię na liście jako notorycznie podejrzanego, że nie kochasz Republiki, a mnie się wydaje pewne, że ty jej nie kochasz”.

Na to cała rodzina poczerwieniała z gniewu; omal nie wysłano mnie już do więzienia do mego pokoju. Przy wieczerzy, na którą niebawem mnie wezwano, nikt nie odzywał się do mnie. Zastanawiałem się głęboko. Nic prawdziwszego nad to, co powiedziałem; ojciec szczycił się tym, że nienawidzi „nowego porządku rzeczy” (formuła modna wówczas wśród arystokratów); jakież tedy mają prawo się gniewać?

Tą formą rozumowania: „jakie prawo?” posługiwałem się od czasu pierwszych aktów samowoli, które nastąpiły po śmierci mojej matki, zatruwając mój charakter i czyniąc mnie tym, czym jestem.

Czytelnik zauważy z pewnością, że ta forma prowadziła szybko do najwyższego oburzenia.

Ojciec mój, Cherubin Beyle, zamieszkał w pokoju zwanym pokojem mego wuja. (Mój sympatyczny wujaszek, Roman Gagnon, ożenił się w Échelles, w Sabaudii i kiedy przybywał do Grenobli co dwa lub trzy miesiące, aby odwiedzić dawne przyjaciółki, mieszkał w tym pokoju, wspaniale umeblowanym czerwonym adamaszkiem – przepych Grenobli z roku 1793).

Zważcie tu umiarkowanie charakterów w Delfinacie. Ojciec mój nazywał ukrywaniem się to, że przebywał ulicę i przychodził nocować u dziadka, gdzie wiedziano, że jada obiad i wieczerzę od paru lat. Terror był tedy w Grenobli bardzo łagodny i, dodam śmiało, bardzo rozsądny. Mimo dwudziestu lat postępu terror z roku 1815 (czyli reakcja stronnictwa mego ojca) wydaje mi się bardziej okrutny. Ale bezgraniczny wstręt, jaki obudził we mnie rok 1815, sprawił, że zapomniałem faktów; bezstronny historyk będzie może innego zdania. Błagam czytelnika (jeśli go kiedy znajdę), aby pamiętał, że ja mam pretensje do prawdomówności tylko w tym, co tyczy moich uczuć; co do faktów, nigdy nie miałem do nich wiele pamięci. To była, nawiasem mówiąc, przyczyna, że słynny Jerzy Cuvier zawsze mnie bił w dysputach, jakie raczył czasami toczyć ze mną w swoim salonie, w soboty, między 1827 a 1830.

Aby uniknąć straszliwego prześladowania, ojciec mój zamieszkał w pokoju mego wuja. Było to w zimie, bo mawiał do mnie: „To istna lodownia”.

Spałem obok jego łóżka w ładnym łóżeczku mającym kształt klatki na ptaki, z którego niepodobna było wypaść. Ale to nie trwało długo. Niebawem widzę się w krzywym pokoiku obok sypialni dziadka.

Zdaje mi się teraz, że to dopiero w epoce Amara i Merlino zamieszkałem w krzywym pokoju. Było mi tam bardzo niemiło z przyczyny zapachu kuchni pana Reyboz albo Reybaud, korzennika, Prowansalczyka, którego akcent śmieszył mnie. Słyszałem często, jak pomstował na swoją córkę, potwornie brzydką; inaczej nie omieszkałbym zrobić z niej damy moich myśli. Było to moje szaleństwo i trwało ono długo, ale zawsze przestrzegałem zupełnej dyskrecji, którą odnalazłem w cechach temperamentu melancholicznego wedle Cabanisa.

Bardzo byłem zdziwiony, widując ojca bardziej z bliska w pokoju wuja, że nie czyta już Bourdaloue, Massillona ani Biblii Sacy'ego w dwudziestu dwu tomach. Śmierć Ludwika XVI wtrąciła go, jak wielu innych, w Historię Karola I Hume'a; ponieważ nie umiał po angielsku, czytał przekład – jedyny wówczas – niejakiego pana Belot albo prezydenta Belot. Niebawem ojciec, zmienny i wyłączny w swoich gustach, utonął cały w polityce. Jako dziecko widziałem jedynie śmieszność tej zmiany, dziś widzę jej przyczyny. Może ta wyłączność, z jaką ojciec szedł za swymi namiętnościami (albo gustami), czyniła zeń człowieka wyrastającego nieco ponad przeciętność.

Oto pochłonął go całkowicie Hume i Smollett: chce mnie nakłonić do tych książek, tak jak dwa lata wprzódy chciał mi zaszczepić uwielbienie dla Bourdaloue. Może czytelnik osądzić, jak przyjąłem tę propozycję serdecznego przyjaciela znienawidzonej Serafii.

Nienawiść tej zgorzkniałej dewotki zdwoiła się, odkąd mnie ujrzała w domu swego ojca w charakterze faworyta. Mieliśmy z sobą straszliwe sceny, gdyż stawiałem jej czoło; rezonowałem i to doprowadzało ją do wściekłości.

Panie Romagnier i Colomb, które bardzo kochałem, moje krewniaczki, wówczas kobiety trzydziestosześcio- albo czterdziestoletnie – druga z nich to matka Romana Colomb, mego najlepszego przyjaciela (w liście z… grudnia 1835, który otrzymałem wczoraj, zrobił mi scenę o przedmowę do de Brosses'a47, ale mniejsza z tym) – przychodziły na partyjkę do ciotki Elżbiety. Panie te były zdziwione scenami, jakie miałem z Serafią; scenami, które dochodziły często aż do przerwania bostona; ale zdaje mi się, że w duchu były po mojej stronie przeciw tej wariatce.

Kiedy się zastanawiam nad tymi scenami od ich epoki (1793, zdaje mi się), tłumaczyłbym je sobie tak: Serafia, dość ładna dziewczyna, romansowała z moim ojcem i nienawidziła we mnie, istotę, która stanowiła moralną lub legalną przeszkodę do ich małżeństwa. Pozostaje zbadać, czy w roku 1793 władza duchowna pozwoliłaby na małżeństwo między szwagrem a szwagierką. Sądzę, że tak, ile że Serafia, wraz z panią Vignon, swoją serdeczną przyjaciółką, należała do najwyższego sanhedrynu miejscowej dewocji.

W czasie tych gwałtownych scen, które się powtarzały raz albo dwa razy na tydzień, dziadek nie mówił nic (uprzedziłem już, że miał charakter w typie Fontenelle'a), ale w gruncie zgadywałem, że był po mojej stronie. Rozsądnie biorąc, co mogło istnieć wspólnego między pannicą dwudziestosześcio- lub trzydziestoletnią a dziesięcio- lub dwunastoletnim dzieciakiem?

Służba (to znaczy Marion, Lambert zrazu, a potem człowiek, który nastał po nim) trzymała moją stronę. Siostra moja Paulina, ładna dziewczynka o trzy lub cztery lata młodsza ode mnie, była po mojej stronie. Druga siostra, Zenajda (dziś Aleksandrowa Mallein), trzymała stronę Serafii; podejrzewaliśmy ją wraz z Pauliną, że nas szpieguje.

Zrobiłem karykaturę rysowaną kawałkiem ołowiu na ścianie korytarza wiodącego z jadalni do pokojów w dawnym domu mego dziadka. Pod rzekomym portretem Zenajdy, na dwie stopy wysokim, napisałem: „Karolina Zenajda B. – donosicielka”.

Drobiazg ten był przyczyną straszliwej sceny, której widzę jeszcze szczegóły. Serafia była wściekła, przerwano partię. Zdaje mi się, że Serafia poróżniła się z panią Romagnier i Colomb. Była już ósma. Obie panie, słusznie obrażone wybrykami tej wariatki, widząc, że ani jej ojciec (Henryk Gagnon), ani ciotka (moja cioteczna babka Elżbieta) nie mogą albo nie śmieją nakazać jej milczenia, postanowiły odejść. To rozpętało tym większą burzę. Padło jakieś surowe słowo z ust dziadka czy ciotki Elżbiety; Serafia chciała się rzucić na mnie; zasłoniłem się wyplatanym krzesłem i uciekłem do kuchni, gdzie byłem pewny, że Marion, która mnie uwielbiała, a nie cierpiała Serafii, obroni mnie.

Obok bardzo wyraźnych obrazów widzę luki w tym wspomnieniu: jest ono niby fresk, z którego wielkie kawały odpadły. Widzę Serafię wycofującą się z kuchni i siebie obserwującego ten odwrót nieprzyjaciela. Scena toczyła się w pokoju ciotki Elżbiety.

Lubiłem bardzo kuchnię, będącą we władzy moich przyjaciół, Lamberta i Marion, oraz służącej ojca, którzy wszyscy mieli tę wielką zaletę, że nie byli mymi zwierzchnikami; tam jedynie znajdywałem słodką równość i wolność. Skorzystałem z tej sceny, aby się nie pokazać aż do kolacji. Zdaje mi się, że płakałem z wściekłości z powodu straszliwych obelg (bezbożnik, zbrodniarz etc.), jakimi Serafia mnie obrzuciła, ale bardzo wstydziłem się moich łez.

Zastanawiam się od godziny, aby sprawdzić, czy ta scena jest zupełnie prawdziwa, rzeczywista, równie jak dwadzieścia innych, które, wywołane z cienia, ukazują się po trosze po latach niepamięci; ale tak, to jest zupełnie rzeczywiste, mimo że nigdy w innej rodzinie nie widziałem nic podobnego. Prawda, że niewiele znałem domów mieszczańskich, oddalał mnie od nich wstręt, a lęk, jaki budziłem moim stanowiskiem albo moją inteligencją (przepraszam za tę przechwałkę), nie pozwalał może, aby tego rodzaju sceny odbywały się w mej obecności. Ostatecznie nie mogę wątpić o rzeczywistości sceny z karykaturą Zenajdy i wielu innych. Tryumfowałem zwłaszcza, kiedy ojciec był w Claix; jeden wróg mniej i jedyny istotnie potężny.

„Niegodziwe dziecko, zjadłbym cię! ” – krzyknął jednego dnia ojciec, idąc na mnie wściekły; ale nigdy mnie nie uderzył, może dwa albo trzy razy najwyżej. Te słowa: „niegodziwe dziecko” etc. powiedział mi jednego dnia, kiedy wybiłem Paulinę, która płakała i napełniała dom wrzaskiem.

W oczach mego ojca miałem charakter nieznośny; była to prawda utrwalona przez Serafię i to na zasadzie faktów: zamach na panią Chenevaz, ukąszenie w czoło pani Pison-Dugalland, odezwanie się o Amarze. Niebawem przyszedł słynny list anonimowy podpisany „Gardon”. Ale trzeba komentarza, aby zrozumieć tę straszliwą zbrodnię. W istocie, była to brzydka psota, wstydziłem się jej przez kilka lat, kiedy myślałem jeszcze o moim dzieciństwie przed miłością do Melanii, miłością, która skończyła się w roku 1805, gdy miałem dwadzieścia dwa lata. Dziś, kiedy praca nad spisywaniem mego życia ukazuje mi je wielkimi strzępami, widzę bardzo dobrze tę historię z księdzem Gardon.

36of wanting of a thousand franc – że mógłbym potrzebować tysiąca franków. [przypis redakcyjny]
37Jambon (…) jambon (fr.) – jambon (szynka) wymawia się podobnie jak: Jean Bond. [przypis redakcyjny]
38zrobiła go tym, czym jest dziewięćdziesięciu pięciu mężów na stu – Karolina Brunszwicka, znana ze swobodnych obyczajów żona księcia Walii, od 1820 r. Jerzego IV króla Anglii, z chwilą objęcia przezeń władzy zaczęła dochodzić swych praw do tronu i głośny ów proces wygrała, lecz niedopuszczona do koronacji wkrótce zmarła. [przypis autorski]
39stolika, przy którym ja, H., siedzę – odniesienie do szkicu umieszczonego w źródle. [przypis edytorski]
40Lancette, Laitue, Rat (fr.) – Dosłownie: lancet, sałata, szczur. Rebus oparty na grze słów, gdyż można to przeczytać jako zdanie l'an sept le tuera: rok VII go (czyli Dyrektoriat) zabije. [przypis redakcyjny]
41w momencie zamordowania Roberjota w Rastatt – Tzn. w kwietniu 1799 r., kiedy to na kongresie pokojowym w Rastatt doszło do sprowokowanego przez Austrię zamordowania dwóch posłów francuskich. [przypis redakcyjny]
42zarządzenia – zob. Pamiętnik egotysty. [przypis redakcyjny]
43Death of a King (ang.) – śmierć króla. [przypis redakcyjny]
44wished the death of the Duke of Blacas – pragnąłem śmierci księcia Blacas. [przypis redakcyjny]
45did like – naprawdę kochałem. [przypis redakcyjny]
46spiskowcy kwietniowi – Tak nazywano uczestników ruchów republikańskich, które w odpowiedzi na ograniczenie wolności prasy i stowarzyszeń ogarnęły w kwietniu 1834 r. szereg miast, jak Lyon i Paryż. Następstwem tych zajść były gwałtowne represje rządu i wielki proces republikanów toczący się przez pół roku przed Izbą Parów (od maja 1835 do stycznia 1836). [przypis redakcyjny]
47Colomb (…) w liście (…) zrobił mi scenę o przedmowę do de Brosses'a – list ten dotyczył przedmowy Stedhala do II wydania Listów pisanych z Włochów w 1739 i 1740 Ch. De Brosses'a, której R. Colomb, wydawca książki, nie wykorzystał. Pod tytułem La comedie est impossible en France en 1836 przedmowa ta ukazała się w „Revue de Paris” z 1 IV 1836. [przypis redakcyjny]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»