Бесплатно

Romeo i Julia

Текст
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

SCENA III

Cela Ojca Laurentego
(Wchodzi Ojciec Laurenty z koszykiem w ręku)
 
O. Laurenty. Szary poranek spędza mrok ponury,
Pasami światła znacząc wschodnie mury,
I noc się na bok chyli jak pijana
Z dróg dnia ubitych stopami Tytana.
Nim oko słońca pełnym blaskiem strzeli,
Rosę wypije i świat rozweseli,
Muszę uzbierać w ten koszyk z sitowia
Roślin tak zbawczych jak zgubnych dla zdrowia.
Ziemia jest matką natury i grobem,
Grzebie i życia obdziela zasobem.
I mnóstwo dzieci jej łona widzimy
Ciągnących pokarm z jej piersi rodziméj;
Niejedno w skutkach swoich wyśmienite,
Każde do czegoś, wszystko rozmaite.
O! moc to pełna cudów, co się mieści
W sokach ziół, krzewów, w martwej kruszców treści!
Bo niema rzeczy tak podłych na ziemi,
Aby nie mogły stać się przydatnemi;
Ni tak przydatnych, aby, miasto służyć,
Nie zaszkodziły pod wpływem nadużyć.
Wszakże i cnota może zajść w bezdroże,
A błąd się czynem uszlachetnić może.
W mdłym kwiatku, w ziółku jednym i tem samem
Ma nieraz miejsce jad wespół z balsamem,
Co zmysły razi, i to co im sprzyja,
Bo jego zapach rzeźwi, smak zabija.
Podobnie sprzeczna i w człowieku gości
Dwójca pierwiastków: dobroci i złości;
A kędy górę gorsza weźmie strona,
Tam śmierć przychodzi i roślina kona.
 
(Wchodzi Romeo)
 
Romeo. Dzień dobry, ojcze mój!
 
 
O. Laurenty. Benedicite!
Cóż to za ranny głos tak mnie pozdrawia!
Młody mój synu, zły to znak, kto łoże
Próżne zostawia o tak wczesnej porze.
Troska odbywa straż w oczach starego,
A sen tych mija, których troski strzegą;
Ale gdzie czerstwa, wolna od kłopotów
Młódź głowę złoży, sen zawżdy przyjść gotów.
To więc tak ranne twe przybycie zdradza
Jakiś niepokój, któremu snu władza
Ulec musiała. Czy tylko się kładłeś?
Możeś do łóżka i nie zajrzał?
 
 
Romeo. Zgadłeś;
Błożej niż w łóżku przeszły mi godziny.
 
 
O. Laurenty. Grzeszniku, pewnieś był u Rozaliny.
 
 
Romeo. U Rozaliny? Nie, ojcze; to imię
W pamięci mojej wiecznym snem już drzymie.
 
 
O. Laurenty. Brawo, mój synu! Lecz gdzieżeś to bywał?
 
 
Romeo. Zaraz ci powiem: próżnobyś zgadywał;
Byłem na balu w domu mego wroga,
Gdziem został ranny, lecz zbójczyni sroga
Czuje cios wzajem przeze mnie zadany,
Tak, że na nasze zobopólne rany
Święty wpływ tylko twej, ojcze, opieki
Poradzić zdoła i dać zbawcze leki.
Po chrześcijańsku, jak widzisz, przemawiam,
Skoro się nawet za mym wrogiem wstawiam.
 
 
O. Laurenty. Mów jaśniej, synu; zagadkowa spowiedź
Dwuznaczną także znajduje odpowiedź.
 
 
Romeo. Dowiedz się zatem, że anioł kobieta,
Którąm ukochał, jest z krwi Kapuleta.
Jego to dziecko i nadzieja cała;
Jak ja ją, tak mnie ona ukochała.
I do jedności, która nas już splata,
Brakuje tylko, byś nas ty dla świata
Stułą zjednoczył. Gdzie, o jakiej dobie
Zejdziem się skrycie i przysięgniem sobie,
Powiem ci, idąc, czcigodny kapłanie;
Błagam cię tylko, niech się to dziś stanie.
 
 
O. Laurenty. Święty Franciszku! Cóż to za przemiana!
Toż Rozalina, owa ukochana,
Niczym już dla cię? Miłość więc młodzieży
W oczach jedynie, a nie w sercu leży?
Jezus! Marya! Ileż to solanki
Ściekło z twych oczu dla owej kochanki!
I nadaremnie, bowiem twe zapały
Wciąż zalewane, wciąż się powiększały.
Jeszcze twych westchnień nie rozwiał Fawoni;
Jeszcze twój dawny jęk w uszach mi dzwoni,
I na twych licach, bladością pokrytych,
Widoczny jeszcze ślad łez nieobmytych,
Wszystko, coś cierpiał z miłosnej przyczyny,
Cierpiałeś tylko gwoli Rozaliny.
A teraz! nie dziw, gdy mdła płeć upadnie,
Kiedy miężczyźni szwankują tak snadnie.
 
 
Romeo. Gdym kochał tamtą, takżeś nie pochwalał.
 
 
O. Laurenty. Nie, żeś ją kochał, lecz żeś za nią szalał.
 
 
Romeo. Pogrześć tę miłość kazałeś.
 
 
O. Laurenty. Nie w grobie:
By tę pochować, a inną wziąć sobie.
 
 
Romeo. Nie łaj mię, proszę; ta, co mi dziś luba,
Miłość mą płaci miłością Cheruba;
Z tamtą inaczej było.
 
 
O. Laurenty. Bo odgadła,
Że w rzeczach serca nie znasz abecadła,
Tylko z rutyny czytasz. Pójdź, wietrzniku;
Do sankcyi tego nowego wybryku
Jeden i jeden tylko wzgląd mię skłania:
To jest, że może z tego zawiązania
Wyniknie węzeł, który wasze rody
Zawistne złączy w piękny łańcuch zgody.
 
 
Romeo. O! prędzej! pilno mi!
 
 
O. Laurenty. Festina lente!
Zdradne są kroki za spiesznie podjęte.
 
(Wychodzą)

SCENA IV

Ulica
(Wchodzą: Merkucio i Benwolio)
 
Merkucio. Gdzież u dyabła ugrzązł Romeo! Czy był tej
nocy w domu?
 
 
Benwolio. Nie w domu swego ojca przynajmniej; mówiłem
z jego służącym.
 
 
Merkucio. Ta blada sekutnica Rozalina
Na waryata go wnet wykieruje.
 
 
Benwolio. Tybalt, starego Kapuleta krewny,
Pisał do niego list.
 
 
Merkucio. Z wyzwaniem, ręczę.
 
 
Benwolio. Romeo mu odpowie.
 
 
Merkucio. Każdy człowiek
Piśmienny może na list odpowiedzieć.
 
 
Benwolio. On mu odpowie odpowiednio.
 
 
Merkucio. Biedny Romeo! już trup z niego! Zakłuty
czarnemi oczyma białogłowy; przestrzelony na wskroś
uszu romansową piosnką; ugodzony w sam rdzeń serca
postrzałem ślepego malca łucznika; potrafiż on Tybaltowi
stawić czoło?
 
 
Benwolio. A cóż to takiego Tybalt?
 
 
Merkucio. Coś więcej, niż książę kotów; możesz mi wierzyć!
Nieustraszony rębacz, bije się jak z nut, zna czas,
odległość i miarę; pauzuje w sam raz jak potrzeba: raz,
dwa, a trzy to już w pierś. Żaden jedwabny guzik nie
wykręci mu się od śmierci. Duelista to, duelista pierwszej
klasy. Owe nieśmiertelne passado! Owe punto reverso!
Owe ha!
 
 
Benwolio. Co takiego?
 
 
Merkucio. Niech kaci porwą to plemię śmiesznych, sepleniących,
przesadnych fantastyków, z ich nowokutymi
terminami! Nie jestże to rzecz opłakana, że nas
i obsiadły te zagraniczne muchy, te modne sroki, te
pardonnez-moi, którym tak bardzo idzie o nową formę,
że nawet na starej ławce wygodnie siedzieć nie mogą;
te bąki, co bąkają: bon! bon!
 
(Wchodzi Romeo)
 
Benwolio. Oto Romeo, nasz Romeo idzie.
 
 
Merkucio. Bez mlecza, jak śledź suszony. O! człowieku!
jakżeś się w rybę przedzierzgnął! Teraz go rymy Petrarki
rozczulają. Laura naprzeciw jego bóstwa jest prostą
pomywaczką, lubo tamta miała kochanka, co ją
opiewał; Dydona flądrą; Kleopatra cyganką; Helena
i Hero szurgotami i otłukami; Thisbe kopciuchem, lub
czymś podobnym, ale zawsze nie dystyngowanem. Bon-jour,
signor Romeo! Oto masz francuskie pozdrowienie
na cześć twoich francuskich pantalonów. Pięknie nas
zażyłeś tej nocy.
 
 
Romeo. Dzień dobry wam, moi drodzy. Jakżeto was zażyłem?
 
 
Merkucio. Pokazałeś nam odwrotną stronę medalu, odwrotną
stronę swego medalu.
 
 
Romeo. To się znaczy, żem wam zdezerterował. Wybacz,
kochany Merkucio; miałem pilny interes, a w takim
przypadku człowiek może zgrzeszyć na polu uprzejmości.
 
 
Merkucio. To się znaczy, że w takim przypadku człowiek
mógł być zniewolony zgiąć kolana.
 
 
Romeo. Ma się rozumieć – z uprzejmości.
 
 
Merkucio. Bardzoś zgrabnie trafił w sedno.
 
 
Romeo. A ty bardzoś zgrabnie to wyłożył.
 
 
Merkucio. Ja bo jestem kwiatem uprzejmości.
 
 
Romeo. Jeżeliś ty kwiatem, to moje trzewiki są w kwitnącym
stanie.
 
 
Merkucio. Brawo! pielęgnuj mi ten dowcip, ażeby, skoro
ci się do reszty zedrze podeszwa u trzewików, twój
dowcip mógł tam po prostu figurować.
 
 
Romeo. O! godny zdartej podeszwy dowcipie! O! figuro
pełna prostoty, z powodu swego prostactwa!
 
 
Merkucio. Na pomoc, Benwolio! moje koncepta dech
tracą.
 
 
Romeo. Pejczą je i ostrogą! pejczą je i ostrogą, inaczej
nazwę je hetkami.
 
 
Merkucio. Jeżeli twój dowcip poluje na dzikie gęsi, to
kapituluję; bo on ma więcej kwalifikacyi ku temu, niż
wszystkie moje umysłowe władze. Czy ja ci się zdaję
na to, żebym miał z gęsiami do czynienia?
 
 
Romeo. Tyś mi się nigdy na nic nie zdał, wyjąwszy, kiedy
miałem do czynienia z gęsiami.
 
 
Merkucio. Za ten koncept ugryzę cię w ucho.
 
 
Romeo. Chyba udziobiesz!
 
 
Merkucio. Twój dowcip jest gorzką konfiturą, dyabelnie
ostrym sosem.
 
 
Romeo. Stosownym do gęsi.
 
 
Merkucio. To koncept z koźlej skórki, której cal da się
rozciągnać tak, że nim opaszesz całą głowę.
 
 
Romeo. Rozciągnę go do wyrazu głowę, który połączywszy
z gęsią, będziesz miał gęsią głowę.
 
 
Merkucio. Nie jestże to lepiej, niż jęczeć z miłości? Teraz
to co innego; teraz mi jesteś towarzyskim, jesteś
Romeem, jesteś tem, czem jesteś; miłość zaś jest podobna
do owego gapia, co się szwenda, wywiesiwszy
język, szukając dziury, gdzieby mógł palec wścibić.
 
 
Romeo. Stój! Stój!
 
 
Merkucio. Chcesz, aby się mój dowcip zastanowił w samym
środku weny?
 
 
Romeo. Z obawy, abyś tej weny zbyt nie rozszerzył.
 
 
Merkucio. Mylisz się, właśnie byłem bliski ją ścieśnić, bo
jużem był doszedł do jej dna i nie miałem zamiaru
dłużej wyczerpywać materyi.
 
 
Romeo. Patrzcie, co za dziwadła!
 
(Wchodzi Marta z Piotrem)
 
Merkucio. Żagiel! żagiel! żagiel!
 
 
Benwolio. Dwa, dwa: spodnie i spódnica.
 
 
Marta. Piotrze.
 
 
Piotr. Słucham.
 
 
Marta. Piotrze, gdzie mój wachlarz?
 
 
Merkucio. Proszę cię, mój Piotrze, zakryj wachlarzem
twarz jejmości, bo z dwojga tego jej wachlarz jest
piękniejszy.
 
 
Marta. Życzę panom dnia dobrego.
 
 
Merkucio. Życzymy ci dobrego południa, piękna signoro.
 
 
Marta. Czy to już południe?
 
 
Merkucio. Nieinaczej; bo nieczysta ręka wskazówki na
kompasie trzyma już południe za ogon.
 
 
Marta. Chryste Panie! Cóż to za człowiek z waćpana?
 
 
Romeo. Człowiek, którego Pan Bóg skazał na zepsucie.
 
 
Marta. Dobrześ pan powiedział, na poczciwość! Nie wie
też czasem który z panów, gdziebym mogła znaleźć
młodego Romea?
 
 
Romeo. Ja wiem czasem, ale młodego Romea znajdziesz
waćpani starszym, niż był, kiedyś go szukać zaczęła.
Jestem najmłodszy z tych, co noszą to imię w braku
gorszego.
 
 
Marta. Ach, to dobrze!
 
 
Merkucio. Możeż być dobrym to, co jest gorszem?
 
 
Marta. Jeżeli waćpan nim jesteś, to radabym z nim
pomówić sam na sam.
 
 
Benwolio. Zaprosi go na jakiś wieczorynek.
 
 
Merkucio. Pośredniczka to Wenery. Huź, ha!
 
 
Romeo. Cóż to, czyś kota upatrzył?
 
 
Merkucio. Kotlinę, panie, nie kota; i to w starym piecu,
nie w polu.
          Bodaj to kotlina,
          Gdzie siedzi kocina:
               Ta nie osmali…
          Lecz zmykaj, chudzino,
          Przed taką kotliną,
               Gdzie dyabeł pali!
Romeo, czy będziesz u ojca na obiedzie? My tam idziemy.
 
 
Romeo. Pośpieszę za wami.
 
 
Merkucio. Do widzenia, starożytna damo; damo, damo,
damo! (Wychodzą: Merkucio i Benwolio).
 
 
Marta. Tak, tak, do widzenia! Co to za infamis, proszę
pana, co się tak poważył rozpuścić cugle swemu grubiaństwu?
 
 
Romeo. Jest to panicz zakochany w swym języku, zdolny
wypowiedzieć więcej w ciągu jednej minuty, niż milczeć
przez cały miesiąc.
 
 
Marta. Jeżeli on na mnie co powiedział, dam ja mu, chociażby
był zuchwalszy, niż jest, i miał ze sobą dwudziestu
sobie podobnych drabów; a jeżeli mi ujdzie,
to znajdę takich, co to potrafią. A, hultaj! czy to ja
jestem jego kochanicą, jego poniewieradłem! (Do Piotra).
I ty tu stałeś także i mogłeś ścierpieć, żeby mnie
lada gbur używał wedle upodobania za przedmiot
swych bezwstydnych żartów?
 
 
Piotr. Nie widziałem jeszcze, żeby kto używał jejmości
wedle upodobania; gdybym był to widział, byłbym był
pewnie zaraz giwer wydobył, ręczę za to. Umiem się
najeżyć tak dobrze, jak kto inny, kiedy mam sposobność
po temu i prawo za sobą.
 
 
Marta. Dla Boga! tak jestem rozdrażniona, że się wszystko
we mnie trzęsie. A, hultaj! Otóż, proszę pana, tak jak
powiedziałam, młoda moja pani kazała mi się wywiedzieć
o panu; co mi kazała powiedzieć, to sobie zachowuję;
ale przedewszystkim oświadczam panu, że
jeżelibyś ją osadził na koszu, jak to mówią, bo panienka,
o której mówię, jest młodą, i dlatego, gdybyś
ją pan wywiódł w pole, byłoby to tak ciężkim psikusem,
jaki tylko młodej panience można wyrządzić.
 
 
Romeo. Pozdrów ją waćpani ode mnie, i powiedz, że jej
daję rendez-vous
 
 
Marta. Poczciwości! oświadczę jej to, oświadczę. Niebożę,
nie posiędzie się z radości.
 
 
Romeo. Co jej waćpani chcesz oświadczyć? Nie wiesz, co
mówić miałem.
 
 
Marta. Oświadczę jej, że pan dajesz randewu; co jest,
jeżeli się nie mylę, ofiarą godną prawdziwego szlachcica.
 
 
Romeo. Powiedz jej, aby, pod pozorem spowiedzi, przyszła
za parę godzin do celi Ojca Laurentego: tam ślub
weźmiemy. Oto masz waćpani za swoje trudy.
 
 
Marta. Nie, panie; ani fenika.
 
 
Romeo. No, no, bez ceremonii.
 
 
Marta. Za parę godzin więc; dobrze, nie zaniedba się
stawić.
 
 
Romeo. Waćpani staniesz za murem klasztornym,
Tam ci mój człowiek przyniesie drabinkę
Z sznurków skręconą, która mi w noc późną
Do szczytu mego szczęścia wstęp ułatwi.
Bądź zdrowa! Wierność twa znajdzie nagrodę.
Poleć mię swojej młodej pani.
 
 
Marta. Niech wam Bóg błogosławi! Ale, ale…
 
 
Romeo. Cóż mi waćpani jeszcze powiesz?
 
 
Marta. Czy człowiek pański dobry do sekretu?
Bo gdzie się skrycie prowadzą układy,
Tam dwóch już, mówią, za wiele do rady.
 
 
Romeo. Ręczę za niego: jest to wierność sama.
 
 
Marta. A więc wszystko dobrze. Co też to za miłe stworzenie
ta moja panienka! Co to nie wyprawiało, jak
było małem! Chryste Panie! Ale, ale, jest tu na mieście
jeden pan, niejaki Parys: ten ma na nią dyabli
apetyt; ale ona, poczciwina, wolałaby patrzeć na bazyliszka,
niż na niego. Przekomarzam się z nią nieraz
i mówię, że ten Parys, to wcale przystojny mężczyzna;
wtedy ona, powiadam panu, za każdym razem aż blednie,
zupełnie tak jak ponsowa chusta na słońcu. Proszę
też pana, czy rozmaryn i Romeo nie zaczyna się
od takiej samej litery?
 
 
Romeo. Nieinaczej: jedno i drugie od R.
 
 
Marta. Tak i mnie się zdawało, tylko Romeo inne ma
zakończenie. Co też ona o tem prawi, to jest o rozmarynie
i o panu: radabym, żebyś pan to słyszał.
 
 
Romeo. Poleć jej służby moje.
 
(Wychodzi)
 
Marta. Uczynię to, uczynię po tysiąc razy. – Piotrze!
 
 
Piotr. Jestem.
 
 
Marta. Piotrze, naści mój wachlarz i idź przodem.
 
(Wychodzą)

SCENA V

Ogród Kapuletów
(Wchodzi Julia)
 
Julia. Dziewiąta biła, kiedym ją posłała;
Przyrzekła wrócić się za pół godziny.
Nie znalazła go może? Nie, to nie to.
Słabe ma nogi. Heroldem miłości
Powinnaby być myśl, która o dziesięć
Razy mknie prędzej, niż promienie słońca,
Kiedy z pochyłych wzgórków cień spędzają.
Niedarmo lotne gołębie są w cugach
Bóstwa miłości i niedarmo Kupid
Ma skrzydła z wiatrem idące w zawody.
Już teraz słońce jest w samej połowie
Dzisiejszej drogi swojej; od dziewiątej
Aż do dwunastej trzy już upłynęły
Długie godziny, a jeszcze jej niema.
Gdyby krew miała młodą i uczucia,
Jak piłka byłaby chyżą i lekką,
I słowa moje do mego kochanka,
A jego do mnie, w lot-by ją popchnęły;
Lecz starzy wcześnie są jakby nieżywi;
Jak ołów ciężcy, zimni, więc leniwi.
 
(Wchodzą Marta i Piotr)
 
Ha! otóż idzie. I cóż, złota nianiu?
Czyś się widziała z nim? Każ odejść słudze.
 
 
Marta. Idź, stań za progiem, Piotrze.
 
(Wychodzi Piotr)
 
Julia. Mów, droga, luba nianiu! Ależ przebóg!
Czemu tak smutno wyglądasz? Chociażbyś
Złe wieści miała, powiedz je wesoło;
Jeśli zaś dobre przynosisz, ta mina
Fałszywy miesza ton do ich muzyki.
 
 
Marta. Tchu nie mam, pozwól mi trochę odpocząć;
Ach! moje kości! To był harc nielada!
 
 
Julia. Weź moje kości, a daj mi wieść swoją.
Mówże, mów prędzej, mów, nianiuniu droga.
 
 
Marta. Co za gwałt! Folguj dla Boga, choć chwilkę,
Czyliż nie widzisz, że ledwie oddycham?
 
 
Julia. Ledwie oddychasz, kiedy masz dość tchnienia
Do powiedzenia, że ledwie oddychasz?
To tłómaczenie się twoje jest dłuższe
Od wieści, której zwłokę nim tłómaczysz;
Maszli wieść dobrą czy złą? niech przynajmniej
Tego się dowiem, poczekam, na resztę;
Tylko mi powiedz: czy jest złą, czy dobrą?
 
 
Marta. Tak, tak, pięknyś panna wybór zrobiła! pannie
właśnie męża wybierać. Romeo! żal się Boże! Co mi
to za gagatek! Ma wprawdzie twarz gładszą, niż niejeden,
ale oczy, niech się wszystkie inne schowają; co
się zaś tyczy rąk i nóg, i całej budowy, chociaż o tem
niema co wspominać, przyznać trzeba, że nieporównane.
Nie jest to wprawdzie galant całą gębą, ale słodziuchny
jak baranek. No, no, dziewczyno! Bóg pomagaj!
A czy jedliście już obiad?
 
 
Julia. Nie. Ale o tem wszystkiem już wiedziałam.
Cóż o małżeństwie naszym mówił? powiedz.
 
 
Marta. Ach! jak mnie głowa boli! tak w niej łupie,
Jakby się miała w kawałki rozlecieć.
A krzyż! krzyż! biedny krzyż! niechaj waćpannie
Bóg nie pamięta, żeś mię posyłała,
Aby mi przez ten kurs śmierci przyśpieszyć.
 
 
Julia. Doprawdy, przykro mi, że jesteś słabą.
Nianiu, nianiuniu, nianiunieczko droga,
Powiedz mi, co ci mówił mój kochanek?
 
 
Marta. Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
Grzeczny, stateczny, a przytem, upewniam,
Pełen zacności. Gdzie waćpanny matka?
 
 
Julia. Gdzie moja matka? Gdzież ma być? jest w domu.
Co też nie pleciesz, nianiu: mój kochanek
Mówił, jak dobrze wychowany młodzian,
Gdzie moja matka?
 
 
Marta. O, mój miły Jezu!
Takżeś mi Aśćka w ukropie kąpana!
I takąż to jest maść na moje kości?
Bądźże na przyszłość sama sobie posłem.
 
 
Julia. O męki! Co ci powiedział Romeo?
 
 
Marta. Masz pozwoleństwo iść dziś do spowiedzi?
 
 
Julia. Mam je.
 
 
Marta. Śpiesz więc do celi Ojca Laurentego;
Tam znajdziesz kogoś, co-ć pojmie za żonę.
Jak ci jagódki pokraśniały! Czekaj!
Zaraz je w szkarłat zmienię inną wieścią:
Idź do kościoła, ja tymczasem pójdę
Przynieść drabinkę, po której twój ptaszek
Ma się do gniazdka wśliznąć, jak się ściemni.
Jak tragarz, muszę być ci ku pomocy;
Ty za to ciężar dźwigać będziesz w nocy;
Idź; trza mi zjeść co po takim zmachaniu.
 
 
Julia. Idę raj posiąść. Adieu, złota nianiu.
 
(Wychodzą)

SCENA VI

Cela Ojca Laurentego
(Ojciec Laurenty i Romeo)
 
O. Laurenty. Oby ten święty akt był miły niebu,
I przyszłość smutkiem nas nie ukarała.
I zbytkiem smaku zabija apetyt.
Miarkuj więc miłość twoją: zbyt skwapliwy
Tak samo spóźnia się, jak zbyt leniwy.
 
(Wchodzi Julia)
 
Otóż i panna młoda. Mech najcieńszy
Nie ugiąłby się pod tak lekką stopą.
Kochankom mogłyby do jazdy służyć
Owe słoneczne pyłki, co igrają
Latem w powietrzu; tak lekką jest marność.
 
 
Romeo. Amen! lecz choćby przyszedł nawał smutku,
Nie przeciwważyłby on tej radości,
Jaką mię darzy jedna przy niej chwila.
Złącz tylko nasze dłonie świętym węzłem;
Niech go śmierć potem przetnie, kiedy zechce:
Dość, że wprzód będę mógł ją nazwać moją.
 
 
O. Laurenty. Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny:
Są one nakształt prochu zatlonego,
Co, wystrzeliwszy, gaśnie. Miód jest słodki,
Lecz słodkość jego graniczy z ckliwością
 
 
Julia. Czcigodny spowiedniku, bądź pozdrowion.
 
 
O. Laurenty. Romeo, córko, podziękuje tobie
Za nas obydwu.
 
 
Julia. Pozdrawiam go również,
By dzięki jego zbytnimi nie były.
 
 
Romeo. O! Julio, jeśli miara twej radości
Równa się mojej, a dar jej skreślenia
Większy od mego: to osłódź twym tchnieniem
Powietrze, i niech muzyka ust twoich
Objawi obraz szczęścia, jakie spływa
Na nas oboje w tem błogim spotkaniu.
 
 
Julia. Czucie bogatsze w osnowę niż w słowa,
Pyszni się z swojej wartości, nie z ozdób;
Żebracy tylko rachują swe mienie.
Mojej miłości skarb jest tak niezmierny,
Że i pół sumy tej nie zdołam zliczyć.
 
 
O. Laurenty. Pójdźcie, załatwim rzecz w krótkich wyrazach,
Nie wprzód będziecie sobie zostawieni,
Aż was sakrament z dwojga w jedno zmieni.
 
(Wychodzą)
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»