Читать книгу: «Młyn na wzgórzu», страница 2

Шрифт:

III

Liza była tam istotnie.

Obejmowała ramionami potężną pierzynę i tylko wygięte plecy i kark rysowały się wyraźnie na tle słabego światła dziennego, wpadającego przez okno z wschodniej strony. W środku izby krzyżowało się ono z wieczornym blaskiem napływającym przez wrota; po obu stronach przestrzeń ginęła w głębokim mroku, a chociaż izba nie była duża, pobielone ściany wydawały się tylko siwą mgłą okalającą ciemne zarysy łóżek, szaf, wielkiej skrzyni i rozwieszonych ubrań.

– Ach, jesteś tutaj – zawołał Jörgen, stojąc jeszcze w drzwiach i usiłując udać zdziwienie.

Liza odwróciła głowę raczej dlatego, że pierzyna chciała jej opaść na nos, niż dlatego, aby spojrzeć na Jörgena.

– Tak, jestem tu – oświadczyła i nie zwracając dłużej na niego uwagi, cisnęła pierzynę na materac i poczęła ją obrabiać mocnymi uderzeniami dłoni.

Jörgen usiadł na stołku, który przesunęła na środek izby.

– Czy wiesz, kto przyjechał? – zapytał, kiedy pierzyna przybrała normalny kształt, a hałas ucichł.

– Nie, karmiłam świnie, gdy Chrystian przyszedł, a potem nie widziałam go wcale. Zapewne je wieczerzę.

Jörgen wyraził życzenie, aby mu smakowała.

Liza poszła po poduszkę, którą cisnęła przedtem na drugie łóżko; idąc, zatrzymała się przy okienku i spojrzała w stronę domu mieszkalnego.

– Widziałam w stajni gniadosze, dymiło się z koni jak z kotła… musiał, widać, jechać galopem.

– Być może.

Liza położyła poduszkę na właściwym miejscu, rozciągnęła prześcieradło i obetkała je mocno dookoła; robiła to wszystko z pewną starannością, a jednocześnie czekała w milczeniu, co Jörgen powie dalej. Ale on milczał uporczywie niby ktoś, kto ma w ręku wysoki atut i nie chce go wygrać, zanim nadejdzie dobra sposobność.

– Czy wiesz, kogo przywiózł? – zapytała wreszcie.

– Tak… przyjechał proboszcz.

– Jezusie! – szepnęła przerażona i odwróciła się ku niemu.

Ozwało się ciche miauczenie, coś białego poruszyło się na podłodze w głębokim mroku. Był to Pilatus, kocur, którego Jörgen dotychczas nie zauważył. Otarł się o spódnicę i mrucząc pieszczotliwie, wyciągnął szyję, tak że jego szeroka głowa, podobna w zmierzchu do łba ogromnej żmii, dotknęła niemal kolana Lizy. Wydawało się, że żółte źrenice powiększyły się i silniej świecą. Parobek doznał niesamowitego uczucia, widząc skradające się zwierzę, które niby atrybut jakiejś bogini ściśle wiązało się z Lizą. Wydawało się, jak gdyby kot przeczuwał tajemniczym instynktem, że jego pani zamierza wejść na wyższe szczeble społeczne i jak gdyby chciał z tego powodu z podwojonym zapałem wkraść się w jej łaski – w łaski tej, która stała teraz, dysząc szybko wskutek wewnętrznego podniecenia.

– Tak, w takim razie zapewne nie potrwa to już długo – rzekł Jörgen.

– Nie… zapewne nie potrwa już długo – powtórzyła, niemile dotknięta tym, że wyraził jej własną myśl.

– A cóż powiedział doktor?

Liza pochyliła się, jak gdyby poddając się pieszczocie kota i pogłaskała zwierzę.

– Tego nie wiem.

– Jak to?… Stałaś tam przecie i podsłuchiwałaś.

– Ja? Czyś ty stracił rozum?

– O tak, w spiżarni.

– Miałam tam robotę.

– Właśnie przy oknie?

– Tak, właśnie przy samym oknie. A ty musisz zawsze gdzieś stać i wypatrywać.

Jörgen roześmiał się drwiąco.

– Podsłuchiwałam? – mówiła dalej rozgniewanym tonem. – Nie wiem tylko, dlaczego miałabym podsłuchiwać. Czy to może mnie obchodzić, czy pani będzie żyła, czy nie?

Ciągle jeszcze stała pochylona nad kotem, który rozkosznie przewrócił się na grzbiet i wpił się pazurami w jej rękaw, podczas gdy jej palce błądziły po gęstym futrze brzucha. Jasny węzeł włosów dotknął kolana Jörgena. On przechylił się teraz nieco i szepnął jej do ucha:

– Wszystko zależy od tego, jak to będziemy rozumieć, Lizo.

Dziewczyna wyprostowała się nagle i zaśmiała krótkim śmiechem.

„Czyż ja ją tak bardzo kocham?”

Nastało milczenie. Słychać było tylko prychanie kota.

– A zatem cóż doktor powiedział? – pytał Jörgen z uporem.

– Ach! Powiedział, że nie ma wiele nadziei… ale nie trzeba rozpaczać, bo wszystko jest w ręku Boga… powiedział to, co się zwykłe mówi w takich wypadkach.

– Tak, tak przypuszczałem.

– A teraz także proboszcz przyjechał.

Liza nie zastanowiła się, że jeszcze przed odwiedzinami doktora posłano po proboszcza, że zatem nie świadczy to o niczym. Dla niej przybycie proboszcza stało się kropką nad i. Teraz młynarka musi w to uwierzyć.

– Zdaje się, że młynarz przejął się strasznie słowami doktora – mówił dalej Jörgen. – Widziałem, jak mu ręce drżały.

– Och, zaledwie zdołał powstrzymać łzy… a potem ustawicznie błagał: „Musi ją pan uratować, doktorze! Nieprawdaż? Ona nie umrze?…”, zupełnie jak dziecko…

– Tak, to jednak szczególne.

– No, przecież to jego żona.

– Zapewne, ale mnie się zdaje… że jeżeli ktoś ciągle ugania się za inną i jest jakby opętany… można by przypuszczać, że chyba życzy sobie, aby się jej pozbyć.

– Życzy sobie, aby się jej pozbyć? Co ty wygadujesz?

Moralne oburzenie, jakie miało się przejawić w tych słowach, nie sprawiło bynajmniej wielkiego wrażenia na Jörgenie. Podniósł się, oparł kolano na stołku, a łokcie na poręczy i spojrzał dziewczynie ostro w oczy.

– Słuchaj no, Lizo, jeżeli ona umrze, to ja dobrze wiem, kto zostanie żoną młynarza.

– Ach, wiecznie pleciesz niedorzeczności!

– Być może… ale co wiem, to wiem i inni także wiedzą, a ty sama najlepiej.

– No, nie można nigdy przewidzieć, jak się wszystko ułoży – wtrąciła Liza. – Czy tak niechętnie widziałbyś mnie na stanowisku gospodyni?

– Nie wiem… to inna sprawa. Ale jeżeliby ona żyła albo jeżeliby inna przyszła na jej miejsce, to mogłaby się z tobą pokłócić i wydalić cię.

– A czy to sprawiłoby ci przykrość, Jörgenie?

Wypowiedziała to pytanie najczulszym głosem, a mimo zmroku Jörgen zauważył, że spogląda na niego bardzo życzliwie. Już sama myśl, że wydalono by ją z tego domu, zaparła mu niemal oddech w piersi; pod wpływem jej spojrzenia uczuł, że krew uderza mu do głowy.

– Tak, to byłoby najgorsze z wszystkiego, co mogłoby mnie spotkać – wyjąkał.

– No, w takim razie możesz być pewny, że gdyby tamta w domu wyzdrowiała, nie potrwa długo, a będę biegać z książeczką służbową.

Szepnęła te słowa bardzo dobitnym tonem, jak gdyby było niezmiernie ważne przekonać go o konieczności śmierci młynarki. Głos jej drżał, z trudem wypowiadała słowa; wydawała się jakby pełna obaw o to, że odmienne przekonanie parobka może jej zepsuć grę, albo też jakby takie czy inne pragnienie lub prośba mogły powrócić umierającą do życia. Albowiem nie było wykluczone, że zazdrość podsunęła mu takie niedorzeczne pragnienie. Czyż nie brzmiało ono w jego słowach: „Wiem ja dobrze, kto zostanie żoną młynarza”?

Jörgen zastanowił się przez chwilę.

– Tak, ale ja mogę zawsze stąd wylecieć, jeżeli się tak młynarzowi spodoba. A to byłoby takim samym złem… dla mnie.

– Nie, Jörgenie – odpowiedziała Liza, uspokajając go. – Skoro zostanę panią domu, to i ja chyba będę mogła coś powiedzieć i nie może być o tym mowy. Pozostaniesz tutaj, dopóki ci się samemu spodoba, a ja nie przestanę troszczyć się o ciebie. Zdaje mi się, że nam wszystkim będzie tutaj dobrze.

Ostatnie słowa wypowiedziała, przeciągając nieco i nagle schwyciła Pilatusa, który znowu zaczął ocierać się o nią, podniosła go w górę i jak dziecko przycisnęła do piersi.

– Może nam być tutaj dobrze wszystkim razem, nieprawdaż Pilatusie?

Szeptała te słowa na wpół śpiewnym głosem, a kot odpowiadał jej radosnym pomrukiem, wciskając się z niewysłowionym zadowoleniem w gniazdo utworzone z miękkiego łona i ramion kobiety. Wielkie, żółte, demoniczne oczy przeszywały Jörgena. A tuż ponad tym łbem widniała twarz Lizy; wystające kości policzkowe, krótki nos, błyszczące spod górnej wargi zęby i cofnięta w tył broda miały w sobie zawsze coś kociego, co teraz potęgowało się w tym zestawieniu. Co prawda, oczy jej nie były jasne, lecz przeciwnie – bardzo ciemne, a najczęściej prawie pozbawione blasku; w tej chwili jednak, jak zauważył, zapłonęły błyskawicami.

I Jörgen przypomniał sobie pannę Mettę i Hjalmara, jak stali oboje w nocy w bukowym lesie, a blask myśliwskiego ogniska migotał na uśmiechniętych ustach młodej damy i połyskiwał na brzegu pucharu, do którego wsypywała truciznę.

Nagle podszedł całkiem blisko ku Lizie.

– Słuchaj no, a gdybym tak ja miał młyn… taki jak wiatrak kozłowy w Utterslev… czy i w takim razie młynarka musiałaby umierać?

Zaskoczona tym pytaniem, opuściła nagle ramiona. Pilatus, przywykły do takich nagłych odmian, osunął się na podłogę, otrząsnął się i oddalił o kilka kroków od tych zbyt niespokojnych ludzi.

– Znowu pleciesz niedorzeczności. Ja nie zabijam jej przecież!

– Nie, nie! Zastanawiałem się tylko, czy nie wolałabyś być w takim razie gospodynią w moim młynie?

– Gdybyś miał tylko wiatrak, to wolałabym wybrać raczej młyn holenderski.

Ta praktyczna uwaga niemal rozbroiła Jörgena.

– Nie… to znaczy… nie sądziłem, że tak bardzo lubisz młynarza.

– A któż ci powiada, że ciebie tak bardzo lubię?

Jörgen zamilkł i westchnął z rezygnacją.

Zdjął właśnie z gwoździa swoją drewnianą fajkę i chciał otworzyć okno, aby ją wyczyścić, gdy brzmiący wściekłością syk zmusił go do odwrócenia się.

W drzwiach stał Lars. U jego nóg leżał ciemny kłębek z parą świecących plamek, a pośrodku izby Pilatus prężył grzbiet – dwaj wrogowie domowi spotkali się na spornym pasie granicznym.

Przybysz był chudy, o szarej sierści w pręgi. Przebywał prawie wyłącznie w młynie, gdzie znajdował pod dostatkiem myszy i gdzie niekiedy na górnych piętrach mógł także upolować ptaszka. Dawniej Pilatus zajmował tę intratną posadę, ale niebawem po przybyciu Lizy sprzeniewierzył się młynowi i zamieszkał w kuchni. Wzajemna sympatia związała go z dziewczyną; dzięki jej opiece stał się tłusty i leniwy, a mysz mogła mu przebiec przed nosem, nie narażając się na większe niebezpieczeństwo. Potem pewnego razu pojawił się w młynie szary kocur i zagarnął go w swe posiadanie. Nikt nie wiedział, skąd przyszedł. Miał trudny, wyjątkowo nieprzystępny charakter, nie jadł nigdy z ręki. Dlatego też nie nadano mu ludzkiego imienia, jakim się mógł chlubić Pilatus, ale wołano go powszechnym nazwaniem Kizia.

Żywił on wobec Pilatusa tę instynktowną nienawiść, jaką dzikie zwierzę, walczące o skromne pożywienie, okazuje oswojonemu, które poniża gatunek, otrzymując pokarm z ludzkiej łaski. A znowu Pilatus w poczuciu swego dostatku spoglądał z góry na Kizię, jak na marnego proletariusza, żyjącego z pracy rąk własnych. Zresztą spotykali się bardzo rzadko i tylko w tej izbie. Ponieważ mieściła się ona w młynie naprzeciw magazynu, gdzie Kizia miał swój najlepszy rewir łowiecki, i ponieważ także tutaj pokazywały się myszy, więc Kizia mógł zaliczać ją nie bez racji do swoich terytoriów. Ale pogląd Pilatusa był także poniekąd uzasadniony, gdyż mniemał on, że izba jako miejsce zamieszkane nie odpowiada pojęciu młyna, pojęciu, które zresztą najzupełniej szanował. Toteż gdy Liza niosła strawę młynarczykom do młyna, nie szedł za nią nigdy. Ale tutaj czuł się jeszcze u siebie w domu.

– Patrzaj, jak zabawne są te dwa zwierzaki!

Zaledwie Liza to wypowiedziała, koty skoczyły już na siebie. Liza wrzasnęła i zaczęła walić poduszką w rozszalałą parę – co było zgoła bezskuteczne. Nagle jednak Lars chwycił Kizię za kark i wyrzucił za drzwi, a gdy przeciwnik zniknął z widowni, Pilatus ukrył się pod łóżkiem.

– Na Boga, że też odważyłeś się na to? – zawołała Liza. – Mógłby cię przecież strasznie pokaleczyć!

– Kizia byłby wydrapał Pilatusowi oko, a ty gniewałabyś się na mnie z tego powodu – odpowiedział Lars dobrodusznie.

– Dzielny jesteś chłopak… Pfe, ty paskudny Pilatusie, wstydź się!

– Czy skończyłeś robotę na górze? – spytał Jörgen.

– Tak.

– A na dole?

– Także.

– No, zobaczymy – burknął Jörgen niedowierzająco.

Lars jednak był tak dumny z tego, co uczynił, i z pochwały, jaką usłyszał z ust Lizy, że sposób traktowania go przez starszego parobka nie wywarł na nim zgoła żadnego wrażenia. Wsadził ręce do kieszeni i oparł się o ramę drzwi.

„Tak, bardzo chętnie byś się mnie pozbył, ale ja stoję tutaj. Wydaje ci się, że piękna Liza cię lubi, ale czyś narażał swoją skórę, aby rozłączyć walczące koty?” – myślał Lars. Jörgen zmierzył go wściekłym spojrzeniem, które jednak nie odniosłoby skutku, nawet gdyby po drodze nie zagubiło się w mroku. Natomiast spojrzenie, jakim Liza obdarowała chłopca poprzez ramię – tymczasem bowiem słała drugie łóżko – dotarło szczęśliwie do celu. „Teraz spogląda na mnie! «Jest odważny» myśli o mnie. A może myśli także: «Chętnie ucałowałabym go za to»?”. Poczuł, że płoni się rumieńcem, i wzdrygnął się, gdy Liza przemówiła do niego.

– Larsie – rzekła – schowałam dla ciebie kawałek chleba z masłem i z serem i trochę piwa. Jeżeli masz na nie ochotę, znajdziesz je w czeladnej kuchni.

– Dziękuję ci, Lizo! – odparł Lars i wybiegł wzruszony do głębi tą troskliwością.

„A to się Jörgen rozzłości! Do licha! Jestem u niej w wielkich łaskach!”

„W ten sposób pozbyliśmy się go – pomyślał uradowany w duchu Jörgen. – Jak ona to sprytnie wymyśliła, aby pozostać ze mną sam na sam”.

Ale mylili się obaj. Albowiem w rzeczywistości był to chleb z masłem, na który ona sama nie miała ochoty, a piwo zaczynało już kwaśnieć.

IV

Podczas gdy Lars w czeladnej kuchni spożywał z nabożeństwem tę ucztę będącą dowodem życzliwości i rozmawiał z Chrystianem, który zjadł już swoją polewkę, ale nie miał ochoty wstawać, Jörgen siedział przy oknie, palił fajkę i opowiadał Lizie te piękne historie, jakie wyczytał w kalendarzu. Liza usiadła na łóżku i przysłuchiwała się uważnie; kiedy niekiedy okrzykiem wyrażała zdziwienie, że potrafił przeczytać i zapamiętać wszystko.

– A cóż się dalej stało? – spytała z napięciem.

– Otóż dalej już nie przeczytałem, bo zapadł mrok.

– To była zła dziewczyna.

– O tak… ale poza tym jest bardzo sympatyczna, kiedy się o tym czyta.

„Sympatyczna” – to było słowo, jakie zapamiętał z czytania. Lizę zdziwiło to wyrażenie, ale wydało się jej bardzo ładne, albowiem mogłoby i do niej się stosować.

– Ale człowiek idzie za to do piekła.

– Ta… a… k.

Jörgen nie rozmyślał nigdy zbyt dokładnie o piekle, mimo woli jednak wyobrażał sobie kobiece jego mieszkanki jako brzydkie, stare baby, bez wyjątku brodate czarownice z bajki. Toteż zaniepokoiła go bardzo myśl, że tak wdzięczne stworzenie jak Metta mogłoby tam przebywać.

– Ale tak było kiedyś, że ludzie byli bardzo źli – oświadczyła Liza, bębniąc nogami w podłogę.

– O nie, Lizo, to zdarza się i teraz! Słyszałaś zapewne o tej, którą kat ściął w proboszczowskim lesie koło Tostrup? To przecież niedaleko od was.

– Tak, słyszałam o takiej, która tam pono3 straszy.

– O, to pewne. Mój ojciec widział ją kiedyś na własne oczy, gdy w jasną, księżycową noc musiał iść przez las.

– Musiał? – powtórzyła Liza drażniącym tonem zapytania i pochyliła się naprzód, aby mógł zauważyć jej wyzywający uśmiech. – Czyżby wybrał się na niedozwolone łowy?

– No tak – przyznał Jörgen – może i zdarzyło się, że ścigał jakiegoś rogacza… Nie będziesz chyba osądzać go zbyt surowo z tej przyczyny… Co, Lizo kłusowniczanko?

– Jörgenie! – krzyknęła dziewczyna tonem pełnym wyrzutu, marszcząc brwi.

– Nie gniewaj się, Lizo! Wiem, że nie lubisz tego, ale tak się jakoś złożyło przy tej sposobności, zrozum… U nas zdarzało się to zresztą tylko przypadkowo… ot, po prostu fuszerka4.

Liza skinęła głową, potwierdzając fakt, że bywają także przygodni złodzieje, a jednocześnie dziękując za kryjące się w tej uwadze pełne szacunku uznanie dla niej, córki rodziny Vibe, w której uprawiano kłusownictwo od szeregu pokoleń z zawodowym mistrzostwem. W słowach Jörgena brzmiało życzenie, by zaznaczyć pewien związek między obiema rodzinami, ale zarazem podkreślić skromnie nieporównaną wyższość rodziny Vibe. Ta delikatność zasługiwała na uznanie i została uznana.

– Tak, więc to ten fuszer wchodził nam w drogę… i to nawet w proboszczowskim lesie!… Bądź co bądź było to trochę bezczelne! Hm… I wtedy zobaczył ją naprawdę?

– Tak, najwyraźniej. Opisywał ją dokładnie, taką samą, jaką widział dziadek, kiedy ją tracono. Była tak piękna, że wszyscy płakali.

– A cóż ona właściwie uczyniła złego?

– Zamordowała swego narzeczonego, proboszcza, podawszy mu zatrute ciasto.

– W takim razie przypuszczasz może, że ja karmię tę tam zatrutym ciastem?

– Jezusie!… Nie mów tak, Lizo! Strach słuchać… zwłaszcza w ciemności.

Liza zaśmiała się. Śmiech jej brzmiał krótko, twardo.

Podniosła się, stanęła obok niego i wyjrzała przez okno. Okno było małe i nisko osadzone, więc aby tym wygodniej patrzyć, przechyliła się całkiem w kierunku Jörgena, tak że brodą dotykała prawie jego czoła, a ramię, wsparte dłonią na poręczy stoika, położyła mu na barkach. Nigdy jeszcze nie była tak blisko niego, ale za nic na świecie nie ośmieliłby się dotknąć jej swą pieszczotą. Czuł lęk przed nią, a ona wiedziała o tym – on zaś zdawał sobie sprawę, że ona to wie. Spoglądali oboje ku domowi. W ogródku przed domem błyszczały nikłe promienie światła, błądząc po gałęziach krzewów, kładąc się na ścieżkę i gubiąc się jako majaczący połysk w trawie. Promienie te wychodziły ze szczytowego okna, gdzie zasłona była zaciągnięta. Tam wewnątrz leżała umierająca chora.

Nie. Liza nie zabijała młynarki. Co prawda przed miesiącem, kiedy się wydawało, że chora wyzdrowieje, przeszła jej przez głowę myśl, czyby nie można dopomóc chorobie, dodając coś do herbaty. Ale było to zbyt niebezpieczne, więc nie uczyniła tego. Jedynym środkiem, jaki mogłaby zdobyć, była trucizna na szczury, którą tak łatwo umiano by wykryć! Nie uczyniła tego, Bogu dzięki!… albowiem nie było to potrzebne. Teraz i tak dokona się to z całą pewnością. Proboszcz przyjechał… młynarka leżała wewnątrz i żegnała się ze światem. Nie, nie otruła tej kobiety… Czy jednak nie zatruła jej życia i czy nie utorowała jej przez to drogi do śmierci?… Ech, któż by śmiał ją obwiniać? Za to zresztą nie idzie człowiek od razu do piekła.

Takie myśli krążyły w głowie Lizy, kiedy obserwowała nikłe promienie światła, przy którym gasło życie młynarki.

Kiedy niekiedy, w regularnych odstępach, jakaś postać przesłaniała promienie, długi cień pełzał po trawie, to zbliżał się, to znowu oddalał. To młynarz, pełen niepokoju, chodził przed domem tam i z powrotem.

Lękliwa ciekawość ogarnęła Jörgena: chciał zobaczyć, jak wygląda pochylona nad nim dziewczyna. Potarł zapałkę, udając, że zapala fajkę. Nagły blask uderzył w dolną część podbródka o gładkiej jak atłas skórze, rozbłysnął przelotnie na emalii zębów, purpurową czerwienią wdarł się do nosa i prześwietlił nozdrza, które drgały nerwowo podobnie jak u wietrzącego za śladem psa. Cień wystającej kości policzkowej pogłębił skroń, a oko cofnęło się do oczodołu, nad którym migotała niby złocisty płot zazwyczaj prawie niedostrzegalna brew. To oświetlenie z dołu, które wydobywało na jaw płaszczyzny zwykle ukryte, a przesłaniało cieniem inne, zazwyczaj najsilniej oświetlone, stwarzało poniekąd odwrotny obraz i pokazywało mu oblicze, w którym zaledwie mógł się doszukać znanych rysów i które dzięki tej na wpół poufałej obcości jednocześnie odpychało go i pociągało tajemniczo. A zwłaszcza teraz niepokoiło swą niesamowitością, gdy kolejno prawie całkiem znikało i znowu pojawiało się, coraz bardziej blade i upiorne – wyczarowywane i znowu przyćmiewane migocącym blaskiem zapałki, która upadła na podłogę, nie osiągnąwszy celu zapalenia fajki.

– Jörgenie – szepnęła Liza – czy sądzisz, że można stamtąd z pokoju zobaczyć, co się dzieje tutaj w młynie?

– Cóż przypuszczasz? Przecież oddzielają ściany.

– Albo też usłyszeć?

– Tak daleko?

– Młynarz powiada, że to możliwe.

– Zwariowałaś chyba, jeżeli w to wierzysz.

– A jednak!… Kiedy młynarz mnie pocałował, ona wiedziała o tym i omal nie umarła z tego powodu, że już się jej wiele nie należy.

– A więc młynarz całował cię?

– Tak. Raz.

– Czy to już dawno?

– Nie tak bardzo dawno.

– Mniej więcej przed miesiącem?

– Czy może chcesz zapisać w kalendarzu? – zaśmiała się.

Oboje milczeli przez parę chwil.

Myśl o tym pocałunku wzburzyła Jörgena, gniewał się na nią, że opowiada o tym tak szczerze. Ale wprost nieznośny był ten pogardliwy spokój, z jakim pochylała się nad nim, jak gdyby była starą kobietą lub jak gdyby on nie był młodym, kochającym ją chłopakiem. Dlaczego jemu miało być wzbronione to, na co sobie młynarz pozwalał? I gasząc obcasem resztkę żaru nowej zapałki, postanowił otrząsnąć się z ciążącego na nim przymusu, otoczyć ją ramieniem i rozprawić się z nią energicznie, gdyby się broniła przeciwko jego pieszczotom.

W tej samej chwili zabrzmiał w ogrodzie głos dziecięcy: „Ojcze!”.

Liza wzdrygnęła się, wyprostowała i odstąpiła parę kroków.

Sprzyjający moment przeminął nadaremnie, ale Jörgen nie doznawał rozczarowania, przeciwnie, czuł pewną ulgę. W ciemności ta bliskość pięknego, krzepkiego, kobiecego ciała, którego nie widział, lecz wyczuwał tylko niby ciśnienie powietrza, ciążyła na nim jak zmora; krew wrzała w żyłach. Teraz odetchnął. Ale jednocześnie ogarnął go nieokreślony lęk; wpełzł on do izby wraz z tym głosem dziecięcym, zbolałym i płaczliwym, który brzmiał mu jeszcze w uszach i oddziaływał na jego nastrój podobnie jak nocny krzyk sowy przed burzą.

– Przecież to okropne dla dziecka – oświadczył nagle.

– Jak to, okropne?

– Myślę o tym, że straci matkę.

– No tak, mój Boże! Takie biedne dziecko popłacze parę dni, potem zapomni.

– To dziwne, Lizo, ale mnie się zdaje, że Janek cię nie cierpi.

– Dlaczego miałby mnie nie cierpieć? – odpowiedziała w gniewie Liza. – Nie uczyniłam mu przecież nic złego, Bogu wiadomo.

– Oczywiście, ale Janek jest właśnie niezwykłym dzieckiem. Czy wiesz, co zwróciło moją uwagę?

– No?

– Z początku, kiedy Karo się tu przybłąkał, Janek nie dbał wcale o niego. Ale pewnego dnia obiłaś psa miotłą i wypędziłaś z kuchni, i wtedy chłopiec zaczął go pieścić, bawił się z nim przez cały dzień, a od tego czasu są nierozłącznymi towarzyszami.

– Bo obaj są głupimi stworzeniami.

– Dlaczego właściwie jesteś nieżyczliwie usposobiona do Kara? To przecież całkiem porządny pies.

– Kundel! Przewraca wszystko i rozpuszcza chmarę pcheł.

– Tak, pcheł ma istotnie dużo – poświadczył Jörgen – ale to nie jego wina. A z czasem oduczy się także przewracać naczynia.

– Nie, Pilatus i ja nie cierpimy Kara! Nie, nie cierpimy go… prawda, Pilatusie? – I ruchem nogi potoczyła po podłodze kota mruczącego przytwierdzająco.

Jörgen potarł znowu zapałkę, tym razem naprawdę dlatego, aby zapalić fajkę. Potem pogrążył się w głębokim rozmyślaniu nad chaosem w młynarskim państwie, a myśli doprowadziły go do następującego wniosku:

„Tak, gdyby Janek miał szesnaście lat zamiast sześciu, nic by zapewne nie przeszkodziło, żeby Liza załatwiła się z nim tak samo jak z innymi. Ale tak jak jest, zdaje mi się, że nie bez powodu obawia się go trochę”.

3.pono (gw.) – podobno. [przypis edytorski]
4.fuszerka – tu: amatorstwo, nieprofesjonalna robota. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
440 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
Аудио
Средний рейтинг 4,2 на основе 385 оценок
Аудио
Средний рейтинг 4,6 на основе 692 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,9 на основе 415 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,3 на основе 493 оценок
По подписке
Аудио
Средний рейтинг 4,7 на основе 1853 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 5 на основе 451 оценок
Аудио
Средний рейтинг 5 на основе 8 оценок
Текст, доступен аудиоформат
Средний рейтинг 4,3 на основе 998 оценок
Аудио
Средний рейтинг 4,7 на основе 621 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Текст
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок