Бесплатно

O krasnoludkach i sierotce Marysi

Текст
Автор:
0
Отзывы
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

IV

Po same łokcie roboty miała sierotka, zanim jako tako chatę Skrobkową oprzątnęła. Zaglądała też raz po raz i do ogródka.

Opuszczenie755 tam było takie, że Marysię za serce targało.

„Gdyby tak trochę konopi – myślała. – Dopieroż by była uciecha: sprzątnąć, osuszyć, wymiędlić756, a w późne zimowe wieczory prząść nitki złociste!”

Matka jej przy takiej robocie siadywała i śliczne pieśni śpiewała…

„A gdyby ze dwa zagonki757 kapusty! Ziemia czarna, rodzajna, główki kapusty byłyby wielkie jak dynie!”

I zamyślała się Marysia sierotka, jakby z wiosną do tego ogródka ręce przyłożyć.

„Na wiosnę – myśli – to jużci trzeba w tym ogródku zacząć się grzebać. Ale czy to sama jedna dziewucha da temu rady?”

Nagle klasnęła w ręce:

– A Wojtuś, a Kubuś! Toć to robotniki gotowe!…

Nie tylko ten biedny, pusty, zachwaszczony ogródek frasował758 Marysię. Coraz częściej napastowała ją tęsknota do owych gąsek, do owej górki ze złocistymi kwiatkami, do Gasia, który czasem na tej górze przylegał u jej nóg po słonecznej stronie, to znów zrywał się i gąski obiegał dokoła, poszczekując raźnie.

Aż raz, obrządziwszy się w chacie759, wyszła sierota na pobliskie błonie760.

Patrzy – w wysokich badylach mignęło jej coś z daleka, jakby czerwona, szpiczasta czapeczka.

– Podziomek! – krzyknęła Marysia i porwała się biec do niego.

Kołatało jej serce, dziw, że nie roztłukło wychudłej piersi; a Marysia wciąż biegła.

Kapturek ukazywał się coraz dalej. Już, już wpadł w zarośla. Marysia ku zaroślom się rzuciła.

Tak by rada Podziomka zobaczyć761, popytać go… o co? Sama jeszcze nie wiedziała. Ale niech go tylko nagoni! I podziękować by mu za wszystko rada762; za gąski, co żyją, za kątek w chacie Skrobkowej, za Wojtusia i Kubę, którzy jej jakoby bracia są…

Więc pędziła co tchu za migającą coraz dalej czapeczką, tak prędko, jak jej gęsta łoza763 pozwalała.

Nareszcie czapeczka znikła i nie pokazała się więcej.

Stanęła tedy Marysia, patrząc dookoła. Gdzie ona zaszła? Toć już niedaleko i zarośla się kończą…

Jak łuna ognista prześwieca między nimi czerwoność zachodzącego słonka. A dalej las widać, las dobrze jej znajomy. Toż ona zabiegła aż na drugi koniec sąsiedniej wioski, Wólki Głodowej.

Postąpiła jeszcze kilka kroków. Może chociaż swoje białe, swoje siodłate764, swojego Gasia zobaczy.

I oto ujrzała, skryta pośród gęstwiny, jak dokoła wypalonej od skwaru góreczki skubią gąski trawę spokojnie, koło nich biega wierny Gasio, a w pobliskim pszeniczysku to schyla się, to się podnosi dziewczynka, nowa pastuszka. Zrywa zapóźnione maczki, bławatki, kąkole765, aby z nich uwić równiankę766.

Marysia zatrzymała się w zaroślach, poglądając na wszystko ciekawie.

Tymczasem słonko zaszło, pastuszka spędziła gąski i przy pomocy Gasia poprowadziła je do domu. Poszczekiwał Gasio szczególniej na tę białą, która i przy Marysi zwykle opóźniała się za stadem; dopiero gęsiarka postraszyła ją gałązką i biała tuż koło gąsiora podreptała w pierwszym rzędzie.

Znikło stadko za górką, a Marysia ciągle jeszcze stała w zaroślach.

Myślała, że kiedy już nie z Podziomkiem, to przynajmniej z Gasiem, ze swymi gąskami witać się będzie – ot, poszło to wszystko i Marysia z nimi się nie witała!

Po prostu zlękła się nowej gęsiarki. Taka nieśmiała dziewczynina!

Ale teraz, kiedy nikogo nie ma, chyba że się odważy chociaż chwilkę posiedzieć na swojej dawnej góreczce.

Rozgarnia chaszcze… co to?

Na ziemi leży nieżywy chomik, a niedaleko nieżywy także Sadełko. Oba mają poszarpane futra i głębokie, sczerniałe już rany.

Załamała ręce Marysia i usta otworzyła z dziwu.

Sadełko, jak Sadełko, ten zgrozą przejmował Marysię.

Ale chomik! Czyżby to był jej chomik?

Biegnie Marysia do jego norki, rozgarnia gęste badyle, stłoczone tu i owdzie. Kłaczki sierści płowej chomika i rudej lisa poczepiały się ździebeł, na listkach jak korale wiszą zastygłej krwi krople, wejście do nory nieco rozgrzebane i pazurami zryte.

Stanęła zadumana Marysia.

– Biedny chomik! – rzecze.

I pewno, że biedny. Dotrzymał mu groźnej obietnicy okrutny Sadełko i cały gniew srogi, iż gąski znów żywe, wywarł na ubogim zwierzątku. Ale i chomik też winien. Czemuż tak obojętnie patrzył na czającego się ku gąskom lisa? Czemuż nie ostrzegł pastuszki, albo chociaż Gasia? Nie byłoby nieszczęścia tego z gąskami, a lis musiałby się wynieść gdzie pieprz rośnie!

– A teraz leżysz nieszczęsny chomiku bez życia! Tak to, sam o siebie tylko dbając, zgubiłeś sam siebie!

Patrzy Marysia, niedaleko, o parę kroków od nory trawa wygnieciona. Tu więc czaił się na chomika Sadełko, stąd skoczył na niego, tylko widać, że suchym badylem zaszeleścił i chomik się opatrzył, a ku swojej norce się cofnął. Ale i tam ścigał go zbójnik Sadełko. Raz grzebnął łapą i już był w jamce. Więc wszczęła się walka zajadła. Ciął chomik Sadełka głęboko, śmiertelnie, ale wnet zaduszony i w krzaki zawleczony został. Rad by Sadełko ciągnąć go dalej, aż do swojej nory, ale i z niego uciekało życie.

Biedny chomik! Jeżeli co pocieszać go mogło w ostatniej godzinie żywota, to że w tym śmiertelnym boju z okrutnym zwierzem okazał niezwykłe męstwo. Jakoż skoczyć wprost do gardła takiemu Sadełce, nie pytając, co się stanie, to przecież bohaterstwo nie lada!

 

Zginął sam, ale i wróg jego zginął także, choć o tyle większy i silniejszy. A tak, jeden drobny chomik, okupując śmiercią poprzednią obojętność swoją na sprawy ogólne, uwolnił całą okolicę od srogiego i przewrotnego zbrodniarza!

Tymczasem Marysia, patrząc na poszarpane futerko poległego chomika, na jego, dawniej tak bystre, a dziś zagasłe oczki, na sterczące nieruchomo a groźnie wąsiki, którymi dawniej tak pociesznie ruszał, uczuła taką litość i taką żałość w sercu, że spod spuszczonych rzęsów767 posypały jej się po zbladłej twarzyczce łzy bujne, srebrzyste.

Przykucnęła, płacząc, na ziemi obok chomika i mówiła do niego słodkim głosem, tak jakby zwierzątko mogło ją słyszeć jeszcze.

– Nie bój się, nie bój, mój biedaku! Nie zostawię ja ciebie tutaj przy tym szkaradnym lisie, przy tym przebrzydłym zbójniku! Wezmę ja cię ze sobą, nieboże! Zakopię ciebie w Skrobkowej zagrodzie, pod wielkim dębem, głęboko! Listeczkami dołek wyścielę… listeczkami ślicznie cię nakryję… Będziesz sobie leżał cichuchno, pięknie… Nie zostawię cię tutaj, nie! Przynajmniej jednego przyjaciela z tych dawnych czasów będę miała blisko.

I zaraz zaczęła szukać zielonych gałązek jedliny768, nakryła nimi chomika i do fartuszka go wziąwszy, przysypanego żywiczną zielenią, ku chacie wracała z pośpiechem.

Gdyby była przed odejściem choć raz rzuciła okiem na kępę rosnących nieopodal łopianów, ujrzałaby, jak ich wielkie, okrągłe liście chwieją się, choć nie było najmniejszego wiatru, i jak wśród liści coś czerwonego jakby płomyk miga.

Jakoż, ledwie że skręciła na ścieżynę wiodącą do Skrobkowej zagrody, kiedy liście owe rozchyliły się z wolna, a znajomy nam ze sprawy Wiechetka Krasnoludek, Pietrzyk, ostrożnie spod nich wyszedłszy, zapytał cichym głosem:

– Wzięła?

A na to spośród badyli zakrywających chomikową norkę dał się słyszeć głos drugi, też cichy:

– Wzięła!

I równie ostrożnie, jak Pietrzyk z łopianów, wyszedł z badyli Podziomek, trzymając palec na ustach.

Ale Pietrzyk, jako z natury bardzo żywy i pohamować się nieumiejący, zaczął skakać, wołając radośnie:

– A to nam się udało! A to się udało!

– Cicho, wariacie jakiś! – syknął Podziomek, chwytając go za rękę. – Taki wrzask czynisz, jakbyś tu sam był! Usłyszy cię jeszcze…

– I… skąd?… Świerszcze pod wieczór tak grają, że wszystko het precz zagłuszą! Ale powiedz sam. Udało się! Hę?

– Co się nie miało udać! Taka poczciwa dusza, to i sama z siebie do litości skłonna.

– Pewnie że!… Miód, nie dziewczyna! Z inną by nie poszło tak łatwo.

– Aleś też o tym dębie i o tym pogrzebie tak głośno podszeptywał, żem aż truchlał, czy się nie obejrzy na łopiany!

– Ja zawsze tak! Prosto z mostu! Co będzie, to będzie. No, i widzisz, że ani się nie spostrzegła.

– Ależ mi – Podziomek na to – kolana ścierpły! Toć ja w tych badylach od rana już siedzę, a mrówki od chomika odganiam pręcikiem, żeby Marysia dotknąć go się nie bała.

– A ja – Pietrzyk na to – myślałem, że nogi połamię, takem przed nią leciał do Głodowej Wólki, żeby ją w to miejsce sprowadzić. Myślała nawet, że to ty, bom ze wszystkim tak kaptur na głowę nasadził i to fajczysko od Modraczka wziąłem, żeby cię lepiej udać! Uh! Jakem też wpadł w te łopiany, myślałem, że wrzasnę… Wyobraź sobie, pokrzywa w nich rosła. Pełno pokrzyw! Żeby mi nie o króla jegomościa szło, to bym, nie pytając, wyskoczył… Ale cóż! Naparł się król, żeby koniecznie i koniecznie to ziarno Skrobkowi przez sierotę przyszło… Niby to, że ją przytulił w swej chacie…

– Poczciwe królisko!

– No, to idźmy za nią… Ostrożnie tylko.

– Wiesz ty co, Pietrzyk? Zzuj769 ty lepiej buty, bo ci strasznie skrzypią…

– Ja, buty? Jeszcze co! Możesz sam boso lecieć, boś do tego pewno u owej baby przywyknął, gdzieś podrzutkiem był. Ale ja! Dworzanin rękodajny770 króla jegomości? Także koncept771!…

– Jak nie, to nie! No idźmy! Tylko nie skrzyp!

– Co mam skrzypieć!… Idźmy!

I wziąwszy się za ręce, zaczęli milczkiem za sierotą iść: Pietrzyk unosząc się na palcach długich czerwonych butów, które istotnie skrzypiały jak wóz nienasmarowany, a Podziomek kłapiąc ogromnymi pantoflami, które mu co chwila z nóg spadały.

V

Tymczasem księżyc wybłysnął na niebie i ślicznym, srebrnym światłem rozjaśnił drożynę. Drożyną szła Marysia, aż biała w miesięcznym świetle772, wznosząc główkę ku niebu, a chudymi rączynami mocno ściskając końce fartuszka, z którego sterczały gałązki jodłowe, nakrywające biednego chomika. Szła śpiesznie, bo to i owo trzeba było jeszcze obrządzić773 w chacie przed nocą, a idąc rozmyślała, czy mówić o chomiku Wojtusiowi i Kubie, czy nie mówić?

Lecz gdy się tak wahała w sobie, coś jakby zaszeptało tuż przy niej:

– Nie, nie! Chłopcom mówić nie trzeba! Jeszcze by wygrzebali chomika! Dobre chłopaki, prawda, ale ich zawsze do figlów ciągnie. Lepiej nie mówić, nie!

Marysi zdawało się, że to jej myśli tak szepcą, przyśpieszyła tedy kroku, nie widząc nawet, że obok jej cienia, odbitego księżycowym światłem na drożynie, porusza się malutki cień jakiś.

Był to Pietrzyk, któremu niezmiernie chodziło o to, aby Marysia sama pochowała swojego chomika, i który skoczył podszepnąć jej to postanowienie, po czym w dwóch ogromnych susach przy Podziomku stanął.

– Cóż ty dziś dokazujesz! – zawołał z cicha Podziomek, gdy mu Pietrzyk w tym skoku kaptur z głowy zrzucił.

A Pietrzyk:

– Eh! Takim rad774! Takim rad, że się król ucieszy; żeby nie to, że za dziewczyną muszę, to bym ci tu kozły śmigał do białego rana!

– A to po co?

– Jak to, po co? To nie wiesz, że jak Krasnoludki po księżycu kozły śmigają, to się baby kłócą?

– No i cóż z tego?

– A nic. Niech się kłócą! Sobota jutro, masło robią baby, a jak baba zła, to najprędzej masło ubije w maślnicy. Zobaczysz, jaka maślanka będzie tłusta!

– Tobie zawsze głupstwa w głowie!

– Głupstwa? Zastanów ty się, co mówisz. Maślanka tłusta to głupstwo?…

Ale Podziomek rękę mu na ramieniu położył.

– Słuchaj, Pietrzyk! – rzekł – Trzeba nam kroku przyśpieszyć, bo już widać Skrobkową chatę. Naszykowałeś ty tam jaką motykę pod dębem?

– Co nie miałem naszykować? Stała za drzwiami w sieni…

– To i dobrze! Patrz, prosto pod dąb idzie… Poczciwości dziewczynina!

Jakoż Marysia istotnie prosto pod dąb szła, który pełen był szumów cichych i łaskawych, jakby właśnie słowa szeptał jakie.

Przyszedłszy, obejrzała się dziewczyna za patykiem jakim, żeby rozgrzebać ziemię, na mogiłkę dla chomika swego, gdy wtem spostrzegła motykę Skrobkową o pień dębu wspartą.

– Dziękaż Bogu! – szepnęła – Tatuńcio zabaczyli775 motyki… Będzie czym godny dołek wybrać!

I zaraz zaczęła kopać, złożywszy chomika na trawie. Uderzyła raz motyką, uderzyła drugi, dziwując się w sobie, że jej ta robota tak lekko idzie. Motyka jak piórko, a ziemia tak pulchna, jakby dopiero co usypana.

– Okrutniem zmocniała na Skrobkowym chlebie! – szepnęła z uśmiechem. – Ani pół, gdzie… ani ćwierć tej mocy nie było we mnie, kiedym gęsie pasła.

Pomilczała i westchnęła z cicha:

– He, hej!… Czym ja się też sierota za chleb ten wywdzięczę?… Bóg chyba zapłaci za mnie.

Domawiała tych słów właśnie, kiedy jej motyka przez cienką ziemi warstewkę do głębokiej jamy wpadła. Ledwie że ją utrzymała dziewczynina w ręku.

– Laboga! – rzekła – To ci te korzenie dębowe takie sobie miejsce robią, żeby gdzie pod ziemią iść miały! A niech tam! Będzie tu i na grobek dla mego chomika.

A wtem przez gałęzie dębu promień księżyca padł i uczyniło się pod dębem jasno. Skoczyła Marysia po gałązki i zapuściwszy z nimi rączynę w ziemię, poczuła nagle coś sypkiego w ręku. Wyciągnie garstkę, spojrzy – pszenica – jak złoto! Zapuści rękę raz jeszcze – ziarna kupa! Jak w spichrzu u tęgiego chłopa, taka kupa! Gdzie posunie rękę, wszędzie ziarno, ziarno…

A księżyc coraz jaśniejszy, a świat coraz bielszy, a taka światłość bije od ziarna właśnie, jak od skarbu, o którym bajki mówią, a dąb szumi lekuchno, cichuchno, łaskawie…

…Odpłaci Bóg za ciebie, sieroto, odpłaci!

– Laboga! Laboga – powtarza Marysia zdumiona, aż porwie się z nagłym krzykiem i do chaty bieży776.

Wpadła, stanęła u progu, serce się jej w piersi jak ptak tłucze.

– Gospodarzu!… Tatuńciu! – mówi zdyszanym głosem, a łzy radości z oczu jej się jako perły sypią.

Siedział Skrobek na zydlu777 przed kominem, z głową zwieszoną w trosce, wszczepiwszy sękate palce w zwichrzoną czuprynę. Tak był zafrasowany778 ciężko, czym pólko obsieje, że i nie słyszał nawet jak drzwi skrzypnęły, a Marysia wbiegła.

 

– Tatuńciu! – powtórzyła Marysia, ciągnąc go za rękaw. – Pszenica je779!

Spojrzał na nią błędnym wzrokiem, nie rozumiejąc, co mówi. Zdawało mu się, że to sen, że to oman taki.

Ale sierota nie ustępowała.

– Pszenica je, tatuńciu! Dużo pszenicy!…

Skrobek wytrzeszczył oczy; sine żyły nabiegły mu na czole.

– Co ty gadasz? Co ty, dziewucha, gadasz? – zawołał, chwyciwszy ją za ramię.

– A co by?… – powtórzyła Marysia, której pod Skrobkową ręką aż świeczki w oczach stanęły.

– Gadam oto tatuńciu, co pszenica na siew je.

Porwał się Skrobek z zydla i za czapkę chwycił.

– Co?… Gdzie?… Gdzie pszenica na siew?

Ręce mu się trzęsły, nogi drżały pod nim, a głos tak mu się w gardło wparł, że ledwo chłop ubogi mógł przemówić z onej wielkiej radości.

– Jezu miłosierny! Gdzie? Gdzie?…

– A haj, pod dębem!… Pod samiuśkim naszym dębem! – wesoło zawołała Marysia – Bierzcie płachtę, tatuńciu, albo worek, bo tego setna780 kupa je!

– Panie Jezu! Panie Jezu! – powtarzał Skrobek, szukając worka na zapiecku781. – Kupa, powiadasz?… A niechże Bóg błogosławi, sieroto! A toś mi radość przyniosła, jakoby własna… rodzona…

Marysia już była we drzwiach.

– A pójdźma782 prędzej, bo tam miesiączek783 tak świeci… tak świeci…

Poszli.

Jałmużna Półpanka

I

Koszałek-Opałek, który od owej przygody z Marysinymi gąskami, kątem u Sadełka mieszkał, dziwił się niepomiernie dnia tego, że gospodarz tak długo nie wraca. Zazwyczaj wymykał się lis z jamy pod wieczór, a przychodził rano; z tą wszelako różnicą, iż przy wyjściu przeciskał się wąskim podziemnym gankiem, który prowadził wprost ku wsi, wracał zaś obszernym wejściem od strony lasu, tak bywał objedzony i gruby, po czym rzucał się na legowisko i chrapał aż do zmierzchu dzień cały.

Zastanawiały Koszałka-Opałka te nocne wycieczki gospodarza, ale jako przyjęty w gościnę, nie pytał o nic.

Aż raz, sam Sadełko przemówił do niego w te słowa:

– Widzisz waszmość pan przed sobą najnieszczęśliwszego zwierza, jaki kiedykolwiek na czterech łapach po tym świecie chodził! Matka moja była lunatyczką784, a ja odziedziczyłem po niej to usposobienie. Com się nie napłacił doktorom, konowałom785, owczarzom. Com się nie nabrał proszków, mikstur, balsamów, pigułek! Pół majątku mego na to poszło. Dość będzie, gdy powiem waszmości panu, żem samymi receptami trzy zimy opalał mieszkanie, a choć mrozy ścisnęły siarczyste, było u mnie tak ciepło jak w uchu! No i co waszmość pan powiesz, wszystko to na nic.

Niech tylko księżyc błyśnie na wschodzie choćby tyle, tycio, już mnie coś pędzi, coś rwie, żeby iść i po dachach chodzić. Próbowałem się już nawet przywiązywać za ogon do kołka, który oto waszmość pan w pośrodku jamy wbity widzisz, ale i to na nic.

Jak mną szarpnęło, tak najpiękniejszy kosmyk mojej kity na sznurku u kołka został, a ja się znalazłem za progiem. Patrz, waszmość, proszę! Dotąd noszę ślady tego wypadku!

Powstały nawet plotki, że to psy kowala tak mi część ogona wyszarpały, co oczywiście potwarz jest i oszczerstwo bezwstydne!

I takem już przywykł786, tak to chodzenie po księżycu787 drugą naturą moją się stało, że czy księżyc świeci, czy nie świeci, muszę z jamy precz, jak tylko zmierzchać zacznie.

Owszem, im ciemniej, tym z większą gwałtownością wyrywa mnie z domu ku wsi.

Czasem noc czarna, że choć oko wykol, a ja, zwierz nieszczęsny, błąkam się, gdzie kurnik, gdzie chlewik.

Jedno albowiem tylko gdakanie kokoszy i pianie kogutów, że już o gęganiu gęsi nie wspomnę, uspakaja nieco moje nerwy! Ha! Wola nieba!

Tu westchnął tak mocno, że mu się wąsy pod nosem na sztorc podniosły jak wiechy788, po czym zaraz na legowisko szedł i zasypiał chrapiąc smaczno789, a oblizując się tylko przez sen, od ucha do ucha.

Ale dzisiaj Koszałek-Opałek pełen był niespokojności. I ranek minął, i południe minęło, a lisa nie było w domu.

Wyjrzał uczony kronikarz raz, wyjrzał drugi raz, ale jak okiem zajrzeć bór tylko szumiał gdzieś z cicha, wysoko, a drzewa tajemniczo gwarzyły z sobą, chwiejąc wierzchołkami. Niżej wiewiórki uganiały się po gałęziach dębów i buków, a jeszcze niżej szeptały paprocie, mchy i borówki pełne czerwonych jagód. Zresztą – cisza.

Już i wieczór przybliżać się zaczął, i księżyc błysnął na niebie, a lis nie wracał.

Podpasał tedy Koszałek-Opałek opończę790 swoją, wziął kaptur na głowę i żywym niepokojem przejęty, postanowił szukać Sadełka. Poczciwy Krasnoludek przywiązał się bowiem do lisa, o którego zbójeckich sprawkach nie wiedząc, miał go za najzacniejszego zwierza.

Właśnie nałożył fajeczkę i chciał ją przed wyjściem zapalić, kiedy od strony wąskiego ganku jamy dały się słyszeć ciężkie, czające się kroki. Wyraźnie ktoś szedł od wsi. Ktoś w wielkich i podkutych butach.

Zadziwił się Koszałek-Opałek i jak stał z fajeczką w zębach, z krzesiwkiem w jednej ręce, a z hubką w drugiej791, pilnie nasłuchiwać zaczął.

Kroki zbliżały się z każdą chwilą: już były u wejścia do owego ganku.

Skoczył Koszałek-Opałek i ucho do ściany przyłożył, gdy wtem najwyraźniej posłyszał gruby głos kowala, którego przy wejściu do wsi, przed niedawnym czasem, na progu kuźni był widział.

– Czekajże, niecnoto792! – mówił głos. – Nie poradziły ci baby, to ja ci poradzę!…

Zrobiła się cisza, a Krasnoludkowi serce biło jak młotem. Ucha jednak od ściany nie odejmował i czekał co będzie.

Wtem zakręciło go coś w nosie tak potężnie, że kichnął raz po raz trzy razy.

– Aha!… Już cię doszło! Już parskasz! – odezwał się znów gruby głos kowala. – Poczekaj! Będziesz tu zaraz miał więcej tego dobrego!

Jakoż natychmiast potężny kłąb gryzącego dymu uderzył przez otwór jamy w sam nos Koszałka-Opałka tak, że Krasnoludek odskoczył gwałtownie, krztusząc się.

Tymczasem jednak uderzył w jamę kłąb drugi i trzeci, a powietrze uczyniło się tak nieznośnie gryzące, że Krasnoludkowi łzy pociekły z oczu.

Gruby zaś głos dogadywał z zewnątrz:

– Za moje kokosze! Za moje koguty! Za moje indyczki! Masz! Masz! Masz!

A przy każdym słowie nowy kłąb dymu walił przez wąski otwór tak zjadliwie, że w całej jamie zrobiło się ciemno i zupełnie sino.

Oczadzony Koszałek-Opałek szukał po omacku drugiego wyjścia z jamy w las, lecz tak mu się kręciło w głowie, taką czarność przed oczyma miał, iż nieprzytomnie biegając z kąta w kąt, zgoła do wyjścia owego trafić nie mógł.

Zimny pot oblał mu czoło, serce biło coraz to gwałtowniej, cała jama zdawała się kręcić w koło przed oczyma jego, a dymu przybywało coraz. Już myślał biedny Koszałek-Opałek, że przyszła na niego ostatnia godzina, kiedy nagle rękoma na otwór trafiwszy, na wpół zduszony z jamy w las wyskoczył, a przebiegłszy kilkadziesiąt kroków upadł w paprocie i zemdlał.

Cisza była i ranek, gdy Krasnoludek ocknął się z długiego omdlenia. Woń spalenizny czuć było jeszcze w powietrzu, ale już ją rozwiewał wiatr wschodni.

Siadł Koszałek-Opałek, wciągając powiew świeży w płuca; lecz długa chwila minęła, zanim oprzytomniał zupełnie; głowę bowiem miał i teraz jeszcze niezmiernie ciężką, tak że mu opadała to na jedno, to na drugie ramię.

Gdy wreszcie przyszedł do siebie i ku jamie spojrzał, zobaczył zamiast niej kupę rozkopanego piasku, który tu i owdzie czerniał okopcony dymem. Porwał się Koszałek-Opałek i zaczął biec ku owym zgliszczom w największej trwodze. Przypomniał sobie bowiem, iż w jamie pozostały pióra, które mu podarował Sadełko, kałamarz793 uczyniony z żołędzi, a nade wszystko nowo sprawiona z kory brzozowej księga, której sporządzenie kosztowało go niemało trudu. Na próżno jednak grzebał patykiem w piasku do południa prawie: z piór znalazł tylko czarne niedopałki, z księgi – poskręcane w rurki i przepalone karty, z których nic już odczytać się nie dało, a kałamarz przepadł bez żadnego śladu.

Załamał tedy ręce nad tą ruiną wszystkich swych nadziei nieszczęsny kronikarz, a dwie łzy jasne potoczyły się po jego oczernionej dymem twarzy.

Takaż go to czekała przygoda? Więc ten zwierz ranny, a ów Wielki Lis, wódz Tatarów794 uprowadzających w jasyr795 kury i koguty – to jedno? Więc takie to były owe księżycowe wycieczki? Więc i on sam, Koszałek-Opałek, dopomagał lisowi do złego? Mieszkał pod dachem okrutnego zbója. A teraz wziął część kary za to, że lekkomyślnie zdrajcy zawierzył!

Stał jeszcze Krasnoludek pogrążony w tych posępnych myślach, kiedy go wyrwało z zadumy bicie wielu skrzydeł i głośne krakanie.

Spojrzał w górę: było to stado wron lecących nad nim ku leszczynowym krzakom popod lasem, gdzie też na ziemię czarną chmurą spadły.

Podszedł w to miejsce Koszałek-Opałek i w najwyższym przerażeniu ujrzał leżącego bez ducha Sadełka, nad którym krążyło teraz owo czarne stado.

Zapłakał poczciwy Koszałek-Opałek nad tak srogim losem nieszczęsnego zwierza, a nasunąwszy kaptur głęboko na głowę, szedł w świat, gdzie go oczy poniosą.

755opuszczenie – tu: zaniedbanie. [przypis edytorski]
756międlenie – proces obróbki słomy z lnu lub konopi, który ma na celu uzyskanie włókna, z którego potem wyrabia się przędzę. [przypis edytorski]
757zagon – wąski kawałek ziemi uprawnej. [przypis edytorski]
758frasować (daw.) – martwić. [przypis edytorski]
759obrządzić się – wykonać codzienne obowiązki. [przypis edytorski]
760błonie – trawiasta równina. [przypis edytorski]
761tak by rada (…) zobaczyć – byłaby szczęśliwa, zadowolona, gdyby zobaczyła. [przypis edytorski]
762podziękować by mu (…) rada – chętnie by mu podziękowała. [przypis edytorski]
763łoza – wierzbowe zarośla. [przypis edytorski]
764siodłaty – ptak o upierzeniu niejednolitym, innym na skrzydłach a innym na grzbiecie. [przypis edytorski]
765kąkol – chwast zbożowy. [przypis edytorski]
766równianka (daw.) – bukiet, wiązanka, wianek. [przypis edytorski]
767rzęsów – dziś popr. forma D.lm: rzęs. [przypis edytorski]
768jedlina – gałązki jodły. [przypis edytorski]
769zzuć (daw.) – zdjąć buty. [przypis edytorski]
770dworzanin rękodajny – dworzanin mający zaszczyt i prawo podawania ręki swemu panu lub pani np. przy wsiadaniu do pojazdów, na koń itp. [przypis edytorski]
771koncept (daw.) – żart, pomysł. [przypis edytorski]
772miesięczne światło – światło księżyca. [przypis edytorski]
773obrządzić – wykonać jakąś pracę. [przypis edytorski]
774rad (daw.) – zadowolony. [przypis edytorski]
775zabaczyć (daw.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
776bieżyć (daw.) – iść, biec, śpieszyć. [przypis edytorski]
777zydel – drewniany stołek. [przypis edytorski]
778zafrasowany (daw.) – zmartwiony. [przypis edytorski]
779je (gw.) – jest. [przypis edytorski]
780setny (daw.) – znakomity. [przypis edytorski]
781zapiecek – w dawnych wiejskich domach miejsce za piecem lub na piecu. Były to przeważnie duże piece kaflowe, czasami budowane z cegły, na których również gotowano posiłki. [przypis edytorski]
782pójdźma (gw.) – pójdźmy. [przypis edytorski]
783miesiączek (daw.) – księżyc. [przypis edytorski]
784lunatyzm (pot.) – somnambulizm; zaburzenie, które polega na nieświadomym wykonywaniu różnych czynności w fazie głębokiego snu. [przypis edytorski]
785konował – lekceważąco o lekarzu. [przypis edytorski]
786takem (…) przywykł – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: tak przywykłem. [przypis edytorski]
787chodzenie po księżycu – lunatykowanie; lunatyk od łac. luna: księżyc; wierzono, że aktywność lunatyków ma związek z fazami księżyca. [przypis edytorski]
788wiecha – pęk słomy. [przypis edytorski]
789smaczno – dziś: smacznie. [przypis edytorski]
790opończa – rodzaj płaszcza, z kapturem, bez rękawów, noszonego między XIV a XVII wiekiem. [przypis edytorski]
791z krzesiwkiem w jednej ręce, a z hubką w drugiej – nim zapałki stały się powszechnie stosowane, do rozniecania ognia używane było krzesiwo (kawałek żelaza wygięty w formę łuku), krzemień (skałka), o którą uderzano krzesiwem, tak by powstały iskry, i hubka (sproszkowany i wysuszony miąższ huby, drzewnego grzyba). By wzniecić ogień należało tak trzeć krzesiwo o krzemień, by iskry spadały na hubkę, która jest łatwopalnym proszkiem, a gdy ta zaczęła się tlić, dodawać inne łatwopalne materiały. [przypis edytorski]
792niecnota – o kimś postępującym źle, niegodziwie. [przypis edytorski]
793kałamarz – naczynie do przechowywania atramentu. [przypis edytorski]
794Tatarzy – nazwa ludności jednego z plemion mongolskich. [przypis edytorski]
795jasyr (daw.) – niewola u Tatarów a. Turków. [przypis edytorski]
Купите 3 книги одновременно и выберите четвёртую в подарок!

Чтобы воспользоваться акцией, добавьте нужные книги в корзину. Сделать это можно на странице каждой книги, либо в общем списке:

  1. Нажмите на многоточие
    рядом с книгой
  2. Выберите пункт
    «Добавить в корзину»